Kapitan Phillips – Hollywood, a rzeczywistość

Hollywood przyzwyczaiło nas do pewnego obrazu bohaterów. Ostatnio być może się to zmienia, ale generalnie mamy tę jedną, utartą kliszę. W wielu scenariuszach zawsze znajdzie się miejsce dla kogoś do bólu szlachetnego, kto spokojnie mógłby starać się o tytuł świętego za życia. Kogoś, kto będzie gotów odgryźć sobie własną głowę, byleby tylko uratować przyjaciela/brata/żonę/kochankę/zupełnie obcą osobę (niepotrzebne skreślić). Nieustraszony, waleczny, wzór cnót wszelakich. Dorzućcie jeszcze do tego pojedynczą łzę spływającą po policzku i amerykańską flagę łopocącą na wietrze. Nie trzeba geniusza, aby stwierdzić, że takich ludzi nie ma tylu, ilu pokazywanych jest w kinie. (Uwaga, spoiler!)

 

plakat

Weźmy na przykład takiego „Kapitana Phillipsa”. Film mający już dobre kilka miesięcy (premiera w Polsce miała miejsce 8 listopada minionego roku) oparty na prawdziwych wydarzeniach, nominowany do sześciu Oscarów – z czego najważniejszymi są statuetki za najlepszy film i za najlepszy scenariusz adaptowany. W chwili, kiedy powstaje ten tekst, wiadomo już, że obraz nie został doceniony przez Akademię. Słusznie, bo na laury zasługiwały inne, lepsze produkcje. Co nie oznacza, że „Kapitan Phillips” jest filmem złym. Oscary to jednak nie temat tego artykułu. Nie jest on również recenzją. I bardzo dobrze, bo mówi on o czymś ciekawszym. 

Magia kina

Z punktu widzenia widza, typowego zjadacza popcornu którym jestem i ja, obraz broni się całkiem nieźle. Richard Phillips, kapitan kontenerowca Maersk Alabama, to zupełnie zwyczajny, ciężko pracujący dla swojej rodziny Amerykanin, pozornie nie będący typem bohatera ratującego wszystko i wszystkich. W kwietniu 2009 roku, płynąc po wodach Oceanu Indyjskiego z Salahu do Mombasy, jego statek zostaje przejęty przez piratów z Somalii. Żądają okupu, są uzbrojeni i całkowicie nieprzewidywalni, a samego kapitana przetrzymują na mostku z lufą karabinu przyciśniętą do skroni. Pozostałym marynarzom udaje się jednak pojmać przywódcę piratów. Dzięki temu dochodzą z Somalijczykami do pewnego porozumienia: wypuszczą Phillipsa, a w zamian za to wszyscy oni będą mogli odpłynąć w siną dal na łodzi ratunkowej. Zapominamy o sprawie, nic się nie stało. Podczas wymiany zakładników coś idzie jednak nie tak – co za niespodzianka! – i kapitan musi opuścić okręt w łodzi ratunkowej wraz z bandytami. Kilka dni później zostaje odbity przez komandosów z jednostki Navy SEALs, po czym ogłasza się go bohaterem. Pisze książkę o swoich przeżyciach, na podstawie której kilka lat później kreci się wyżej wspomniany kasowy film.

mostek4

Historia trzyma w napięciu, a psychologiczny pojedynek Toma Hanksa w roli Philipsa i debiutującego na dużym ekranie Barkhada Abdiego jako przywódcy piratów ogląda się fantastycznie. Czy jednak etykieta „oparty na faktach”, którą opatrzony jest film, na pewno znajduje potwierdzenie w tym, jak było naprawdę? Okazuje się, że chyba nie do końca – przynajmniej, jeśli chodzi o samą postać głównego bohatera.

Przez większość czasu jego trwania, obraz jest wierny rzeczywistości. Widzimy wszystkie procedury, które obowiązują na kontenerowcach w takich, a takich sytuacjach. Próbne alarmy i kontakt z odpowiednimi służbami, usiłowanie obrony statku poprzez strumienie wody z węży gaśniczych. Do tego piracki statek-matka oraz motorówki, nawet udawany telefon po zbrojną pomoc. Wszystko zgadza się z tym, co wydarzyło się w 2009 roku. 

pompy

Do momentu, w którym Hanks zostaje „wzorem do naśladowania dla każdego obywatela Stanów Zjednoczonych”. Z ust prawdziwego kapitana nigdy nie padły słowa „jeśli już musisz kogoś zastrzelić, to zastrzel mnie!” Pchając się do łodzi ratunkowej, jego filmowy odpowiednik krzyczał, że „musi zabrać ich (piratów) z tego statku!”, co również nie miało miejsca. „Nie poddałem im się”, podkreślał Philips. „Przecież już i tak byłem ich zakładnikiem.” Kapitan został przez Somalijczyków porwany, zatrzymany siłą w zajętej przez bandytów szalupie. Pokazane w filmie bohaterstwo było zmyślone.

A jak było naprawdę?

Philips czyta maile3

Phillips objął dowodzenie na kontenerowcu w marcu, 2009 roku.  W tym czasie, ataki piratów na statki w rejonie wybrzeża Somalii bardzo się nasiliły. Kapitan Maersk Alabama otrzymał aż siedem maili w których poinformowano go o zagrożeniu i zalecono, aby trzymał kurs w odległości co najmniej 600 mil od brzegu. Zignorował ostrzeżenia– „nie było kwestią jeśli, a kiedy zostaniemy zaatakowani. Nie uchroniłoby nas nawet 1200 mil.” Być może miała tu również znaczenie oszczędność czasu oraz pieniędzy.

maersk alabama - trasa
W momencie ataku, statek znajdował się około 300 mil od tzw. „Rogu Afryki”.

Kapitana Richarda Phillipsa opisuje się ponadto jako „nadętego, aroganckiego i obłudnego, nie cieszącego się dobrą reputacją. Nikt nie chciał pod nim pływać. To żaden bohater.” Wszystkie powyższe zarzuty – a jest ich więcej, ale raczej nie nadają się one do publikacji – pochodzą od części pozostałych członków załogi kontenerowca. Po dzień dzisiejszy trwa proces wytoczony przez marynarzy firmom Maersk Line oraz Waterman Steamship Corporation, które „celowo i w pełni świadomie zlekceważyły ich bezpieczeństwo” nie zapewniając lepszej ochrony statku. Co najciekawsze, Phillips pełni rolę nie oskarżonego, a świadka obrony. Formalnie wina nie leży więc po jego stronie, a my mamy okazję podziwiać magię prawa w działaniu.

richard-phillips-tom-hanks-captain-phillips-cover-ftr
Tom Hanks i Kapitan Phillips

 „To tylko film. Nie dziennikarstwo, nie historia”, powiedział Paul Greengrass, reżyser obrazu, który nigdy nie twierdził, że jego dzieło opowiada historię ataku na Maersk Alabama ze stu procentową dokładnością i realizmem. Niby tak, jednak widząc napis „oparte na prawdziwych wydarzeniach”, oczekuję, że zobaczę na filmie prawdziwe wydarzenia. Lub chociaż taką ich interpretację, będąca na tyle wiarygodną, że pozwoli mi uwierzyć w to, co akurat dzieje się na ekranie. Nie chcę wizji reżysera, która okazuje się być laurką dla kogoś, czyje zasługi są najwyraźniej rzeczą dyskusyjną. Nie lubię, kiedy robi się mnie w konia.

Na tym można by zakończyć. Pozostaje jednak jedno, czające się, cuchnące „ale”. Amerykanie to specyficzny naród, kiedy już przychodzi im do wyceniania całego zła, które miało to (nie)szczęście się im przytrafić. Każdy chyba kojarzy jakąś historię o wyjątkowo idiotycznym procesie, w którym obywatel Stanów Zjednoczonych wygrywa niebotyczną sumę pieniędzy tylko dlatego, że, przykładowo, wylał na siebie kubek gorącej kawy i poczuł się na tyle poszkodowany, aby zaskarżyć sieciówkę, gdzie zakupił ten nieszczęsny napój.

Zdając sobie sprawę z powyższego i patrząc na ilość jadu, jaka jest wylewana przez pozostałych członków załogi na swojego byłego już kapitana, można odnieść wrażenie, że ktoś tu po prostu chce zarobić. Jeden taki napisał już książkę, a teraz widuje się go na salonach z Tomem Hanksem. Jestem bardziej poszkodowany niż inni, mnie też należy się kawałek tego tortu. Nie umiem jednak pisać, a nawet gdybym umiał, to nie chce mi się. Znam za to niezłych prawników.

Rafał Kruczek

Podziel się tym artykułem!