Kryptonim „Goodwood” cz. 2

Uwaga – czytasz drugą część artykułu. Pierwsza znajduje się tutaj.

„… ku odległym, zielonym polom”, czyli tradycja zobowiązuje

Brytyjski plan przewidywał, że tuż przed pancernym natarciem, niemiecka obrona zostanie zmiażdżona precyzyjnym nalotem blisko tysiąca ciężkich bombowców. Pierwsza fala samolotów, „Lancastery” i „Halifaxy” RAF, miała ćwierć- i półtonowymi bombami zniszczyć niemieckie jednostki pancerne, przygotowane na bliskim zapleczu do ewentualnych kontruderzeń. Druga fala – „Latające Fortece” i „Liberatory” USAAF, miała lżejszymi bombami potraktować przedni skraj obrony. Lżejszych bomb użyto tam dlatego, aby zminimalizować wielkość lejów, które mogłyby utrudnić ruch atakujących brytyjskich czołgów.

18 lipca 1944 rano, początek operacji Goodwood – bomby spadają na wioskę Cagny
(w lewym górnym rogu zdjęcia widoczny jeden z “Lancasterów” RAF).

Gdy rankiem 18 lipca z oddali zaczął dobiegać cichy pomruk nadlatujących samolotów, żołnierze obu stron z pełną grozy ciekawością przyglądali się nadciągającemu pokazowi siły. W miarę zbliżania się bombowców, lecących na dość niskim pułapie, hałas ich silników narastał, przechodząc w dudniący grzmot, a następnie w ogłuszający ryk.
Leutnant Werner Kortenhaus, dowódca jednego z czołgów z 21 Panzerdivision, na widok mnóstwa punkcików odrywających się od kadłubów bombowców, uczepił się absurdalnej myśli, że to na pewno muszą być ulotki. „Po prostu niemożliwe, żeby bomb było aż tyle!”. Z błędu wyprowadził go widok rosnących w powietrzu charakterystycznych ciemnych kształtów, a następnie potworny łoskot i fala uderzeniowa pierwszych wybuchów. Kolejne godziny wspominał po latach, jako najstraszliwsze doświadczenie, jakie dane mu było przeżyć…

Tuż po zakończeniu nalotu, odezwała się brytyjska artyleria, dokładając swoje do dzieła zniszczenia. Równocześnie w „korytarz” ruszył w szyku bojowym pierwszy z pułków 11 Dywizji – 3 Royal Tank Regiment. Towarzyszyła mu skromna ilość piechoty na transporterach, działa samobieżne i pojazdy inżynieryjne – łącznie 140 czołgów i innych opancerzonych wozów. Za nim w szyku ustawiał się następny pułk – 2 Fife & Forfar Yeomanry, a kolejny – 23 Hussars czekał na swoją kolej. Wśród swoich pancernych, zaraz za prowadzącym pułkiem, jechał i sam generał Roberts. Nie była to niepotrzebna bohaterszczyzna. Generał uważał, że w przewidywanym zamęcie bitwy konieczne może być ogarnięcie sytuacji na miejscu i w związku z tym jego obecność „z przodu” może się przydać.

18 lipca 1944 rano – brytyjskie czołgi ruszają przez „korytarz”.
Po lewej stronie zdjęcia żandarm kierujący ruchem.

Idący na czele szwadron „Shermanów”, dowodzony przez majora Billa Close’a, przez pierwsze kilometry jechał jak na ćwiczeniach. Jedynym problemem było wygarnianie oszołomionych i półprzytomnych obrońców z okopów i kierowanie ich do punktów zbiórki jeńców. Wkrótce jednak niemieccy żołnierze otrząsnęli się z szoku po bombardowaniu i sytuacja zaczęła się pogarszać.
„…pocisk przeciwpancerny minął nas ze świstem i była to pierwsza oczywista oznaka zorganizowanego oporu. Nagle Sherman z mojej lewej strony zatrzymał się, silnie dymiąc. Wszystkie czołgi natychmiast skierowały swoje działa ku domkom w wiosce, z której nadleciał pocisk”.
Major Close zamierzał, zgodnie z zasadami taktyki, rozprawić się z punktem oporu w wiosce, ale zaledwie się za to zabrał, otrzymał rozkaz ominięcia jej i jechania dalej. Wioskę Cagny miała, zgodnie z planem, zdobywać Dywizja Pancerna Gwardii, która jednak na razie tkwiła gdzieś jeszcze przed „korytarzem”. Dla wyższych dowódców najważniejsze było utrzymanie tempa natarcia, ale równocześnie decyzja o pozostawieniu Cagny oznaczała, że każdy kolejny brytyjski pułk musiał przedefilować przed strzelającymi stamtąd działami przeciwpancernymi.

Szwadron majora Close’a parł więc dalej, wśród dymu i tumanów pyłu wznoszonych gąsienicami pojazdów. Co pewien czas kolejny czołg wypadał z szyku, znacząc miejsce zatrzymania pióropuszem ognia i dymu. Załogi zniszczonych czołgów wyciągały swoich rannych i usiłowały odciągać ich w bezpieczne miejsca. Ale takich miejsc na polu bitwy nie było. Wszędzie rozrywały się niemieckie pociski, płonęły pola jęczmienia i kukurydzy.

Czołgi przetoczyły się przez linię kolejową, biegnącą w poprzek kierunku natarcia i koło wioski Grentheville wpadły prosto na stanowiska niemieckich sześciolufowych moździerzy rakietowych Nebelwerfer. Była to broń niezwykle skuteczna przeciw piechocie, ale dla pojazdów pancernych nie stanowiła żadnej przeszkody. Czołgiści Close’a ogniem na wprost dosłownie rozstrzelali wyrzutnie i ich obsługi, po czym ruszyli dalej.

Po walce – „Nebelwerfery” oglądane z ciekawością przez brytyjskiego czołgistę.

Po chwili wyrosła przed nimi kolejna linia kolejowa, tym razem biegnąca na wysokim nasypie, którego jakoś nie rozpoznano wcześniej na zdjęciach lotniczych ani nie zauważono na mapach. Wysokie i strome skarpy zatrzymały czołgi, jednak major nie stracił rezonu. Zauważył, że pod nasypem co pewien czas przeprowadzono przepusty, na tyle duże, że powinien dać radę przejechać przez nie czołg. Zgodnie z najlepszymi tradycjami, wydał rozkaz „rób to, co ja!” i wjechał swoim czołgiem w najbliższy przepust, mając tylko nadzieję, ze teren nie jest zaminowany.

Min nie było. Co więcej, nie było też nigdzie widać wroga, natomiast za przepustem diametralnie zmienił się widok. Miejsce zadymionego, ogarniętego płomieniami pola bitwy zajął malowniczy, cichy, wprost idylliczny krajobraz – puste, spokojne pola i wioski o kamiennych domkach. Było to jak spełnienie pochodzącego jeszcze z czasów poprzedniej wojny motta brytyjskich czołgistów: „Z błota, przez krew, ku odległym zielonym polom”

„Tygrysy” pod Cagny, czyli nie ma mocnych

W tym czasie niemiecka obrona w wyminiętych punktach oporu zdecydowanie okrzepła. W Cagny, przeoranej rankiem bombami RAF, jakimś przypadkiem nietknięta pozostała osłonięta kamiennym murem bateria czterech dział przeciwlotniczych 88 mm, należąca do Luftwaffe. Gdy dowodzący niemiecką obroną w tym rejonie major Hans von Luck (który akurat nad ranem powrócił z przepustki do Paryża i nawet nie zdążył przebrać się z wyjściowego munduru) usiłował pozbierać swoje rozproszone po nalocie i poturbowane pododdziały, natrafił przypadkiem na tę baterię i natychmiast skierował ją do walki z czołgami. Działa przetoczono na nowe stanowiska i przygotowano do boju, akurat w chwili, gdy przed Cagny pojawił się drugi z pułków 11 Dywizji – Fife & Forfar Yeomanry. Osiemdziesiątki ósemki zaczęły zbierać swoje krwawe żniwo – w ciągu niewielu minut w ogniu stanęło ponad czterdzieści „Shermanów”.

Gdyby Brytyjczycy mieli wówczas na miejscu odpowiednią ilość piechoty, bateria w Cagny prawdopodobnie zostałaby uciszona w krótkim czasie – niemieccy artylerzyści nie mieli bowiem za bardzo czym powstrzymać jej ataku. Działa przeciwpancerne byłyby bezużyteczne przeciw piechurom, a ich obsługa dysponowałaby tylko bronią osobistą. Osłony własnej piechoty, póki co, nie było. Na razie jednak niemieckie armaty strzelały jak na strzelnicy do paradujących przed nimi „Shermanów”, a brytyjscy czołgiści, mając rozkazy, by jechać naprzód i nie zatrzymywać się, mogli tylko nieskutecznie odpowiadać ogniem „po drodze” i liczyć straty.
W międzyczasie w okolicy zaczęły tez pojawiać się niemieckie działa samobieżne i czołgi ocalałe z porannego nalotu, dokładając się do wzmocnienia pozycji przeciwpancernej.

Stacjonujący w okolicy sąsiedniej wioski Emieville, 503 Schwere Panzer Abteilug (batalion czołgów ciężkich) był kolejną jednostką, która kilka godzin wcześniej przyjęła na siebie sporą część gradu bomb. Dowództwo batalionu ocalało tylko dlatego, że zdołało schronić się w piwnicach niewielkiego kamiennego zameczku. Zameczek przetrwał nalot, podczas gdy wszystkie zabudowania wokół zostały zrównane z ziemią. W międzyczasie „Tygrys” unteroffiziera Westerhagena z 3. kompanii, otrzymał bezpośrednie trafienie półtonową bombą – z czołgu i załogi nie zostało nic. Inny „Tygrys” oberfedwebla Sachsa został podmuchem eksplozji przewrócony i ciśnięty w drzewa jak zabawka (jakimś cudem przeżyło trzech ludzi z jego pięcioosobowej załogi). Pozostałe czołgi także nie nadawały się do walki, mając uszkodzone układy napędowe i rozregulowane celowniki. Sam dowódca kompanii, leutnant von Rosen, został kontuzjowany w trakcie bombardowania i na pewien czas stracił przytomność.

„Tygrys” oberfeldwebla Sachsa rzucony między drzewa siłą wybuchu ciężkiej bomby.

W ciągu kilku kolejnych godzin 3 kompania pozbierała się jednak – w samą porę, by stawić czoła nadciągającym akurat czołgom z pułku 23 Hussars (trzeciego z pułków 11 Dywizji). Niemcy odzyskiwali pewność siebie – wynik frontalnego starcia „Shermanów” z „Tygrysami” wydawał się być oczywisty i przesądzony. Już dwa pierwsze brytyjskie wozy stanęły w ogniu, kiedy niespodziewanie „Tygrys” feldwebla Schönrocka również buchnął płomieniem, gdy jego czołowy pancerz został „czysto” przebity pociskiem przeciwpancernym. Chwilę później taki sam los spotkał kolejnego „Tygrysa” feldwebla Müllera. Do zaskoczonego takim rozwojem sytuacji von Rosena dotarło w tym momencie, że najwyraźniej Anglicy dysponują jakąś nową, nieznaną dotąd bronią, wobec której nieskuteczny jest nawet legendarny czołowy pancerz „Tygrysów”. Von Rosen natychmiast przerwał więc kontratak i nakazał odwrót, nie chcąc stracić pozostałych wozów.

Brytyjczycy dysponowali co prawdą potężną i śmiertelnie skuteczną armatą przeciwpancerną, tzw. siedemnastofuntówką oraz jej nosicielem – czołgiem „Sherman Firefly”, ale tym razem to nie ta broń zatrzymała niemieckie czołgi. Już po wojnie, analiza przebiegu starcia wykazała, ze czołgi von Rosena padły ofiarą… niemieckich dział 88 mm strzelających z Cagny! W ferworze walki, artylerzyści z Luftwaffe brali na cel wszystko, co się znalazło w ich polu widzenia i w rezultacie udało im się skutecznie udaremnić kontratak własnych sił…

Popołudnie z Gwardią, czyli zawzięty Irlandczyk

Mimo wszystko, sytuacja VIII Korpusu pogarszała się z godziny na godzinę. Najbardziej wysunięty 3 Royal Tank Regiment (3 RTR), który już osiągnął „zielone pola”, odkrył właśnie, że w rzeczywistości ma przed sobą kolejną linie niemieckiej obrony i właśnie rozpoczyna następną bitwę. Zaczęło się niewinnie – od obustronnego zaskoczenia. Brytyjczycy sądzili, że udało im się przedrzeć przez całość niemieckiej obrony, zaś Niemcy nie spodziewali się aż tak szybkiego pojawienia się „Shermanów” w tym rejonie. Wysłany przez dowódcę 3 RTR, pluton zwiadowczy na transporterach, przejechał bezczelnie przez sam środek osłupiałej niemieckiej obrony w wiosce Hubert-Folie, po czym po powrocie zameldował o braku jakiegokolwiek oporu. 3 RTR zmęczony walką i stratami, ruszył więc z ulgą ku wiosce. I wtedy się zaczęło…

Pułk, schwytany w ogniowy potrzask, został niemalże równocześnie odcięty od reszty dywizji – oddziały idące za nim były masakrowane coraz silniejszym ogniem przeciwpancernym ze skrzydeł. Na pole walki ściągały także zewsząd kolejne niemieckie jednostki pancerne. Paradoksalnie, spowodowało to wzrost również niemieckich strat – w manewrowej walce czołgów „Shermany” radziły sobie bowiem wcale nieźle.

Zwycięzca i pokonany – brytyjski „Sherman” przejeżdża obok zniszczonego PzKpfw IV.

W tym czasie z „korytarza” wychodziła już Dywizja Pancerna Gwardii. Jej zadaniem miało być opanowanie między innymi osławionej już wioski Cagny i uderzenie dalej. Pułk Grenadier Guards miał atakować wprost na nią, natomiast kolejny pułk, Coldstream Guards, po wyjściu z „korytarza” miał skręcić i nacierać ze skrzydła, od północy.

Wkrótce liczne płonące czołgi gwardzistów zaczęły dołączać do swoich poprzedników na „polach śmierci” przed Cagny. Stało się w końcu jasne, że do zdobycia wioski trzeba jednak wysłać piechotę. Zadanie to otrzymał zmotoryzowany batalion Welsh Guards, a ocalałe „Shermany”, omijając Cagny, ruszyły w kierunku sąsiadującej z nią Emieville.
Nie mogły trafić gorzej. Co prawda 3 kompania „Tygrysów”” von Rosena, opuściła wioskę wcześniej, a teraz dochodziła do siebie po nieudanym kontrataku, ale na spotkanie gwardzistom wyruszyła 1. kompania, składająca się z najnowszych i jeszcze potężniejszych „Tygrysów Królewskich”. Niemieccy pancerniacy, podobnie jak ich koledzy wcześniej, pełni byli zaufania do „niezniszczalności” swoich maszyn. I podobnie jak oni także przeżyli szok. Tym razem jego przyczyną był „Sherman Firefly” porucznika Malcolma Locka z Coldstream Guards, który kilkoma celnymi pociskami, jak to określił jego dowódca, „ładnie upiekł” dwa „Königstigery” (o numerach „111” i „101”). Jakby nie dość nieszczęść, jeszcze czołg dowódcy kompanii, oberleutnanta Oemlera wpadł w lej po ciężkiej bombie i beznadziejnie w nim utknął. To wystarczyło, aby załogi pozostałych niemieckich wozów straciły wiarę w siebie i rozpoczęły dość bezładny odwrót.

Rozochoceni gwardziści rzucili się w pościg, który z kolei wyprowadził ich prosto pod lufy kolejnych dział przeciwpancernych, które właśnie zdążyły dotrzeć na pole bitwy i zająć stanowiska. W rezultacie krótkiej ale zażartej walki na pobojowisku pozostało kolejne 35 rozbitych brytyjskich czołgów. Atakujący zaś zniszczyli kilkanaście dział przeciwpancernych i solidnie przetrzebili obrońców, jednak nie dali rady przełamać linii oporu Niemców.

Kompania ‘D’ 1 batalionu Welsh Guard rusza do ataku na Cagny, 18 lipca 1944 po południu. Major J. D. A. Syrret, wskazuje cele do ostrzału sierżantowi J A Weysey’owi, dowodzącemu sekcją 3 calowych moździerzy.
Fot. Imperial War Museum, kolor: Tom Marshall/Welsh Guards Archives.

Teraz przychodziła kolej na trzeci z pułków Dywizji Gwardii – na Irish Guards pułkownika Finlay’a. Jego wozy usiłowały przydusić ogniem i wymanewrować linię dział, która zatrzymała poprzednie jednostki. Na polach panował kompletny rozgardiasz, w którym coraz trudniej było rozeznać się gdzie swój, a gdzie wróg – wszędzie jechały albo płonęły czołgi, piechurzy z Gwardii Walijskiej szli do ataku na Cagny, wybuchały pociski, a nad wszystkim wisiał gęsty kurz i pył, wzbity setkami gąsienic.

W tym czasie porucznik John Gorman z 2. szwadronu Irish Guards klął na czym świat stoi. Jego czołg, o nazwie własnej „Ballyragget” (od małego miasteczka w hrabstwie Kilkenny w Irlandii), przejeżdżając przez rozlany strumyk, zakopał się na jego błotnistym brzegu. Uwolnienie czołgu z bagienka (z pomocą innego „Shermana”) zajęło Gormanowi prawie pół godziny. Natychmiast potem ruszył, żeby dogonić pozostałe swoje czołgi, które, sądząc po dobiegających odgłosach, gdzieś tam z przodu podjęły już walkę z przeciwnikiem.
„Ballyragget” na pełnej prędkości wyjechał zza jakiegoś żywopłotu i w tym momencie Gorman ujrzał tuż przed sobą w całej okazałości sunącego powoli „Tygrysa Królewskiego”. Potężny czołg, dowodzony przez feldwebla Gerbera, zagubił się w chaosie bitwy, a jego załoga, usiłując zorientować się w sytuacji, najwyraźniej nie zwracała uwagi na swoje najbliższe otoczenie.
Gorman usiłował sobie nerwowo przypomnieć, co w takiej sytuacji zalecało szkolenie, ale wyszło mu, że żadne ze szkoleń nie przewidywało takiego przypadku. Wahanie porucznika nie trwało jednak długo, a irlandzki temperament wziął górę. Jedna po drugiej padły dwie komendy: „Celowniczy, czołg na wprost, ognia!” i „Kierowca, taranować!”.

Pocisk burzący (takim załadowane było akurat działo „Shermana”) oczywiście nie przebił pancerza wieży, ale wstrząsnął solidnie dowódcą niemieckiego czołgu. W chwilę później w jego maszynę uderzyło trzydzieści ton rozpędzonej stali. Do kompletu, w tym właśnie momencie w bok „Königstigera” trafił pocisk przeciwpancerny, który precyzyjnie „odstrzelił” siedzisko spod celowniczego, jemu samemu nie robiąc żadnej krzywdy (najprawdopodobniej to znowu artylerzyści Luftwaffe z Cagny dostrzegli kolejny cel…).
Oba pojazdy stanęły unieruchomione, a ich załogi wyskakiwały na zewnątrz. Celowniczy niemieckiego czołgu, Hans-Joachim Thaysen, stanął twarzą w twarz z pomocnikiem kierowcy „Shermana”, gwardzistą Agnew:
„Popatrzyliśmy na siebie w oszołomieniu. Potem wezbrała w nas odwaga i sięgnęliśmy równocześnie po broń, tyle, że żaden z nas nie miał broni. Przez chwilę próbowaliśmy więc gestami przekonać się nawzajem do poddania. Ponieważ jednak nie mogliśmy ustalić kto ma zostać czyim jeńcem, w końcu po prostu wyszczerzyliśmy się do siebie i każdy pobiegł w swoją stronę”.

W międzyczasie, Gorman wraz z resztą załogi dobiegł do czołgów swojego szwadronu i po chwili powrócił na miejsce niedawnego starcia, tym razem w „Shermanie Firefly”, którego działo rozprawiło się ostatecznie z unieruchomionym niemieckim czołgiem.

„Königstiger” sierżanta Gerbera i „Sherman” porucznika Gormana po bitwie.

18 lipca dobiegał końca. Oczekiwane przełamanie nie dość, że nie nastąpiło, to jeszcze szanse na to wydawały się oddalać coraz bardziej. Czołgi 11. Dywizji utknęły przed liniami niemieckiej obrony przeciwpancernej. Za ich plecami, dywizyjna piechota mozolnie oczyszczała wioski, pozostawione na tyłach. Gwardziści walijscy zdobyli w końcu Cagny, a w nim zniszczone działa, których Niemcy nie zdołali ewakuować. Innych godnych uwag o zdobyczy terenowych na tym odcinku nie odnotowano. Z kolei 7. Dywizja Pancerna do wieczora zaledwie zdołała przecisnąć się przez „korytarz”, wykazując przy tym wyraźny brak entuzjazmu dla włączenia się do walki.

Po drugiej stronie Niemcy zdawali sobie sprawę, że ich obrona trzeszczy w szwach. Jej linie pośpiesznie wzmacniano więc kolejnym jednostkami, ściąganymi skąd się dało. Obie strony wiedziały, że to nie koniec, że następnego dnia bitwa będzie kontynuowana.

cdn.

    TeddyBear

____________________________________________________________________________________________________________

Wszystkie zdjęcia (o ile nie opisano inaczej) pochodzą z kolekcji Imperial War Museum.

 

[mailerlite_form form_id=4]

 

Podziel się tym artykułem!

Dodaj komentarz

Uwaga! Komentarze nie są publikowane automatycznie! Twój komentarz będzie widoczny po zatwierdzeniu przez moderatora