Opowieść o pistolecie TT, czyli historia brzydkiego kaczątka, z którego nie wyrósł łabędź (cz. 1)

O tym pistolecie słyszał lub czytał prawie każdy. Stał się częścią historii powszechnej, w tym również naszego kraju. A skoro tak – to po prostu „jest”. Nie zadajemy sobie pytań, nie zastanawiamy się. Zresztą, co można powiedzieć ciekawego o broni tak spowszedniałej, o której powszechnie wiadomo, że… No właśnie, co wiadomo? Skoro zatem wiecie i znacie – to posłuchajcie…

Ikona

W upalny lipcowy dzień 1942 roku pod wioską Dobre, niedaleko Woroszyłowgradu, szalała jedna z niezliczonych bitew drugiego lata wojny niemiecko-radzieckiej. Armia Czerwona rozpaczliwie próbowała powstrzymywać Wehrmacht przed dojściem do Wołgi i roponośnych pól na południu kraju. I przegrywała, podobnie jak poprzedniego lata. Nie pomagały zachęty, przymus, oddziały zaporowe, ani wysłani na front korespondenci, którzy mieli po powrocie publikować peany o chwale obrońców ojczyzny.

W jednej z transzei, niedaleko wioski Dobre, kulił się fotograf wojenny Maks Alpert. Starał się najlepiej jak potrafił udokumentować grozę, ale i patos walki. No i starał się przeżyć, by móc to opublikować…
Właśnie przed chwilą załamał się kolejny kontratak czerwonoarmistów. Wyglądało na to, że nie pozostał już nikt, kto mógłby poderwać żołnierzy do kolejnego. I w tym momencie Alpert ujrzał kątem oka dźwigającą się postać w furażerce i z pistoletem w dłoni. Nie słyszał dokładnie okrzyku oficera. Później twierdzono, że brzmiał on: „Za mną! Za Ojczyznę! Naprzód!”, ale równie dobrze mogło to być „Za mną! … wasza mać!” Tylko dwa pierwsze słowa były w obu wersjach raczej bezdyskusyjne – oficer krzykiem i gestem podrywał zalegających za nim żołnierzy. Alpert odruchowo nacisnął wyzwalacz migawki.

“Kombat”, a w rzeczywistości “mładszyj politruk” (fot. Maks Alpert – RIA Novosti).

Kilka chwil później oficer z pistoletem już nie żył, a odłamek pocisku rozbił aparat Alperta. To zdjęcie jednak szczęśliwie ocalało i stało się jedną z ikon drugiej wojny światowej.

Alpert zatytułował je „Kombat” [„Komandir bataliona”], chociaż tak naprawdę nie wiedział, kogo sfotografował. Sądząc po widocznym na kołnierzu oznaczeniu stopnia (pojedynczy kwadracik), raczej nie mógł to być „kombat”, a młodszy lejtnant. Jednak dopiero wiele lat po wojnie udało się ustalić tożsamość żołnierza z fotografii – był to młodszy politruk Alieksiej Jeriemienko (niespokrewniony z późniejszym marszałkiem ZSRR o tym samym nazwisku). Nigdy nie odnaleziono grobu dzielnego oficera, ale jego postać stała się symbolem, a nieodłącznym elementem tego symbolu była jego broń – wzniesiony w prawej dłoni pistolet TT.

A przecież jeszcze zaledwie rok wcześniej nic nie zapowiadało takiej kariery tego pistoletu w Robotniczo-Chłopskiej Czerwonej Armii. W pierwszej połowie 1941 roku nie widziano dla niego miejsca w nowo powstającym systemie broni strzeleckiej – był powszechnie krytykowany, a linie produkcyjne zakładów w Tule przygotowywano do masowej produkcji nowego pistoletu, projektu Wojewodina. I fakt, ze dzisiaj mało kto słyszał o Wojewodinie, a wiele osób zna i kojarzy „Tetetkę”, świadczy o jakimś dziwnym chichocie losu z jednej strony, a o specyficznym szczęściu „brzydkiego kaczątka” z drugiej.

Pistolet w kraju robotników i chłopów

Do końca lat dwudziestych w Rosji Radzieckiej (następnie w ZSRR) nie produkowano pistoletów. Na pasach „czerwonych oficerów” i podoficerów wisiały kabury z rewolwerami „Nagan” rodzimej, tulskiej produkcji, ale jeśli gdzieś trafił się pistolet, to bez wyjątku musiał pochodzić z zagranicy, przy czym spora część tej broni była „od sasa do lasa” – różne systemy, różne kalibry, różna amunicja. Sytuację unormował nieco traktat z Rapallo, który oficjalnie otworzył radziecki państwowy rynek broni krótkiej dla producentów niemieckich. W drugiej połowie lat dwudziestych na potrzeby wojska i policji politycznej zakupiono 30 000 pistoletów Mauser C96 ze skróconą do 98 mm lufą (nawiasem mówiąc, wersja ta zyskała na Zachodzie nazwę własną „Bolo”, wywodzącą się ze słowa „Bolszewik”), a fabryka w Podolsku podjęła produkcję 7,62 x 25 mm naboju do tego pistoletu. Ludowy Komisariat Obrony planował także zakupić większą partię pistoletów „Parabellum” dla oficerów Czerwonej Floty, ale skończyło się na dostawie około 300 kompletów części, z których w Leningradzie zmontowano finalne wyroby. Nabyto także niewielkie partie belgijskich „Browningów” modeli 1903 oraz 1910, a także 6,35 mm Waltherów, czy 7,65 mm Mauserów model 1914.

Z drugiej strony, dość powszechna obecność pistoletów zagranicznych nie budziła nadmiernego zachwytu władzy radzieckiej, która uważała, że należy jak najszybciej wprowadzić do uzbrojenia własną, proletariacką broń tej klasy, która uzupełniłaby, a następnie zastąpiła „towarzysza Nagana”. Już w 1923 roku oficjalne próby państwowe przeszedł pierwszy rodzimy pistolet Korowina (na nabój 7,65 mm „Browning”), a rok później pistolet Priłuckiego. Żaden z nich nie zadowolił jednak głównego potencjalnego odbiorcy, czyli wojska, więc żadnego nie przyjęto do uzbrojenia. W roku 1926 wyprodukowano w Tule niewielką serię nowego modelu – TK (kalibru 6,35 mm), również konstrukcji Korowina, ale konstrukcji nie rozwijano.

Pistolet Korowina TK (fot. wg A.B. Żuk „Pistoliety i Rewolwery”).

W roku 1930 ogłoszono konkurs na pistolet wojskowy do naboju 7,62 x 25 mm. Nabój ten nie był niczym innym, jak produkowanym w ZSRR mauzerowskim 7,63 mm, elaborowanym jednak ładunkiem prochu nieco innym od oryginalnego. Na konkurs swoje nowe projekty zgłosili ponownie Korowin i Priłucki. Oprócz nich, w szranki stanęło piętnastu innych konstruktorów, a wśród nich Fiodor Wasiliewicz Tokariew.

Kozacki inżynier z Tuły

Tokariew, który w tym czasie przekroczył już pięćdziesiątkę, był ciekawą postacią. Wysoki, szczupły, o sumiastych siwych wąsach, miał za sobą przesłużonych wiele lat w formacjach kozackich, gdzie dosłużył się stopnia podesauła. Warto odnotować, że wbrew potocznym wyobrażeniom o tych wojskach, jego służba akurat nie wiązała się zbytnio z woltyżerskimi umiejętnościami, czy machaniem szablą – głównie pełnił obowiązki zbrojmistrza, a przy okazji zajął się kwestią zwiększenia szybkostrzelności karabinów, zwłaszcza przy strzelaniu „z siodła”. To w sposób naturalny kierowało jego pomysły w stronę karabinu samopowtarzalnego, który nie wymagał używania drugiej ręki do ręcznego przeładowywania po każdym strzale. Karabin ten stanowił „opus magnum” Tokariewa (pierwsze projekty opracował jeszcze w 1908 roku, a zwieńczeniem stał się wiele lat później karabin SWT-40), któremu konstruktor poświęcił większość życia, chociaż projektował także inne rodzaje długiej broni automatycznej, jak pistolety maszynowe, czy erkaemy.

W 1916 podesauł Tokariew przeniósł się do artylerii, w której nadano mu stopień kapitana i skierowano do pracy w zespole konstruktorów fabryki broni w Siestroriecku. Prace nad bronią długą kontynuował następnie w Iżewsku (w okresie Wojny Domowej, po stronie Czerwonych), a od 1921 – w Tule. Bolszewikom jakoś najwyraźniej nie przeszkadzała jego „kozackość”, ani fakt bycia carskim oficerem. Co więcej, Fiodora Wasiliewicza z wyraźną sympatią i szacunkiem traktował pewien skromny, choć wysoko postawiony towarzysz, niejaki Iosif Stalin, a to w niedalekiej przyszłości miało bardzo wiele znaczyć.

Fiodor W. Tokariew w Tule przy pracy nad swoim pistoletem.

W 1929 Tokariew opracował swój pierwszy pistolet, z którego poprawioną wersją wziął udział a w konkursie rok później. Jego broń stanowiła ciekawy melanż różnych rozwiązań, obficie czerpiąc zwłaszcza z dorobku Johna M. Browninga – schemat automatyki i ryglowania został przejęty z jego słynnego Colta M1911, a ogólny kształt i „ergonomia” – z belgijskiego Browninga Model 1903. Sam Tokariew wniósł do końcowego projektu kilka elementów – zwłaszcza modułową konstrukcję zespołu spustowego (co było krokiem do przodu), a także… pozbycie się bezpieczników – nastawnego i automatycznego chwytowego (co było sporym krokiem wstecz). Generalnie, pistolet Tokariewa ilustrował naczelną zasadę obowiązującą w Tule: „nie bawić się w wynalazki, tylko konstruować”.

W tymże 1930 roku, państwowa Komisja, po przeprowadzeniu prób, oznajmiła, że ze zgłoszonych pistoletów, najwyżej oceniona została broń Tokariewa. Słowo „najwyżej” nie znaczyło, że była to broń idealna – pistolet według Komisji spełniał 75% wymagań, co oznaczało, że aż jednej czwartej tych wymagań nie spełniał (chociaż oczywiście Komisja nakazała broń cokolwiek dopracować)… Niemniej, skoro pozostałe zgłoszone modele oceniono niżej, konkurs uznano za rozstrzygnięty.

Pistolet TT-30 (fot. autora)

Broń przyjęto zatem do uzbrojenia, jako „7,62 mm pistolet wzór 1930”. Rychło zaczęła być znana pod akronimem TT-30 (Tuła, Tokariew, rok wprowadzenia do uzbrojenia), lub po prostu „TT”.

Trudna młodość

Produkcja nowych pistoletów rozkręcała się dość ślamazarnie. W jej pierwszym roku (1933) wyprodukowano ich 6 785, co wobec 38 763 wyprodukowanych w tym samym roku starych dobrych Naganów, nie było liczbą imponującą. Zresztą aż do wybuchu wojny (z wyjątkiem roku 1935) produkowano nadal więcej Naganów niż Tetetek. Trochę wiązało się to z tym, że Armia Czerwona przyjmowała nowy pistolet z rezerwą. Wątpliwości budził zwłaszcza sposób zabezpieczenia, wyłącznie poprzez odciągnięcie kurka „na pierwszy ząb”. O ile mogło to wystarczać wyższym komandirom, poruszającym się z godnością i często z nienaładowaną bronią boczną, to w przypadku dowódców plutonów czy kompanii, którzy musieli biegać, skakać, czy padać i to niejednokrotnie z nabitym pistoletem w ręku – ryzyko niekontrolowanego odbezpieczenia broni i wszelkich tego konsekwencji niepokojąco wzrastało.
Dla odmiany, organa bezpieczeństwa państwowego, dla których również przeznaczony był nowy pistolet, raczej nie zgłaszały zastrzeżeń, chociaż elita profesjonalnych egzekutorów NKWD (jak osławiony Wasilij Błochin) w tym czasie nadal preferowała do swojej „pracy” niemieckie Walthery 6,35 i 7,65 mm, jako lżejsze i wygodniejsze.

W międzyczasie, sam Tokariew, nie zaniedbując prac nad kolejnymi karabinami samopowtarzalnymi, udoskonalał swój pistolet. Udoskonalenia te nie szły jednak w kierunku poprawy bezpieczeństwa, ale miały na celu uproszczenie procesu produkcji (np. zmiana położenia rygli na lufie, ułatwiająca jej obróbkę podczas procesu produkcji). Tak zmodyfikowany pistolet nazwano „7,62 mm pistolet wzór 1933” albo TT-33, chociaż na zewnątrz jedyną widoczną zmianą było zniknięcie z tyłu rękojeści przykrywki otworu (i samego otworu) kryjącego dostęp do mechanizmu spustowego. Owa symbolika: TT-30 / TT-33 / TT powoduje do dzisiaj nieco zamieszania i, choć niepoprawnie, bywa stosowana w sposób wymienny.

Porównanie rękojeści TT-30 (u góry) i TT-33. Widoczna pokrywka osłony mechanizmu spustowego w TT-30 (a na niej numer seryjny pistoletu) i gładki tył chwytu w TT-33 (fot. autora).

W każdym razie, niezależnie od kwestii nazewniczych, produkcja TT w Tule trwała, chociaż najwyraźniej sami zainteresowani (decydenci i odbiorcy) wciąż sprawiali wrażenie niepewnych, czy rozkręcać wytwarzanie na pełną skalę, czy jednak potraktować „Tetetkę” jako rozwiązanie przejściowe i poszukać nowego, docelowego modelu. W miarę uzyskiwania doświadczeń z eksploatacji pistoletu, wojsko zaczynało coraz śmielej narzekać na jego jakość. Lista skarg rosła – pistolety zacinały się, wypadały z nich magazynki, zawodziła automatyka (szybkie zużycie części, zwłaszcza sprężyny powrotnej). Królował oczywiście zarzut niepewnego sposobu zabezpieczenia, teraz już wsparty meldunkami o konkretnych wypadkach.

Ostateczny cios zadali czołgiści. Wobec ogromnej rozbudowy wojsk pancernych w latach trzydziestych, załogi pojazdów stały się ważnym odbiorcą broni osobistej, a pistolet TT najwyraźniej im nie odpowiadał. Pancerniacy pozbierali wszystkie zastrzeżenia i dołożyli własne – mianowicie, że z pistoletu tego nie da się strzelać przez szczeliny obserwacyjne w czołgach, czy samochodach pancernych. Co prawda, na zdrowy rozsądek trudno uznać, że strzelanie z wnętrza czołgu z pistoletu ma jakiś istotny wpływ na jego siłę ognia (którą raczej stanowią działa i karabiny maszynowe), ale faktem jest, że dowództwo Awtobronietankowych Wojsk pistoletowi wzór 33 powiedziało kategoryczne „niet!”.

W tej sytuacji, w marcu 1939 ogłoszono kolejny konkurs. Wszystkie biorące w nim udział pistolety (w tym nowy Tokariew – model 1939) charakteryzowały się nieosłoniętą lufą, którą teraz można było wysunąć spod pancerza przez ową sławetną szczelinę obserwacyjną. Wszystkie miały też zewnętrzne bezpieczniki skrzydełkowe. 6 kwietnia 1941 roku konkurs rozstrzygnięto i jego zwycięzcą ogłoszono 7,62 mm pistolet Wojewodina. Miał on wejść w skład nowego systemu broni strzeleckiej Armii Czerwonej, wraz z pistoletem maszynowym Szpagina (PPSz), samopowtarzalnym karabinem Tokariewa (SWT) i karabinem maszynowym Diegtiariewa DS-39.
Pistolet TT miano zaś pogrzebać i przebić osinowym kołkiem…

Wielki przegrany i pyrrusowy zwycięzca konkursu 1939. Od góry: pistolet Tokariewa mod. 39 i pistolet Wojewodina (fot. S. Fiedosiejew „Pistoliety i rewolwery Rosji”).

cdn.

   TeddyBear

Podziel się tym artykułem!

Jedna odpowiedź do “Opowieść o pistolecie TT, czyli historia brzydkiego kaczątka, z którego nie wyrósł łabędź (cz. 1)”

Dodaj komentarz

Uwaga! Komentarze nie są publikowane automatycznie! Twój komentarz będzie widoczny po zatwierdzeniu przez moderatora