Podróbka, falsyfikat, kopia czy oryginał – perspektywy rynku kolekcjonerskiego

Od wieków trwa nabijanie kolekcjonerów w przysłowiową butelkę. Jak się okazuje proceder o tyle opłacalny co wciąż stosunkowo bezpieczny doprowadził do tego, iż ok 35-45 procent eksponatów znajdujących się dzisiaj w prywatnych i publicznych kolekcjach to falsyfikaty. Artykułem tym, pragniemy rozpocząć cykl publikacji, a w niedalekiej przyszłości fachowych, tworzonych przez wybitnych specjalistów poradników traktujących o kolekcjonowaniu.

Tekst: Damian Czerniewicz


 

Potwierdzeniem tezy mówiącej, iż na rynku kolekcjonerskim w dużej mierze obraca się podróbkami, jest spora doza faktów i postaw, które determinują taki stan rzeczy. Jak może być inaczej na tak popularnym w naszym kraju rynku falerystycznym czy numizmatycznym, skoro nawet renomowane domy aukcyjne oferują falsyfikaty mistrzowskich prac malarskich. Obecnie podważana jest autentyczność prawie setki obrazów Vincenta van Gogha, nawet ze znanymi każdemu “Słonecznikami” włącznie. Co istotne dla naszych rozważań, precyzyjne zbadanie podejrzanych płócien jest zwykle niemożliwe, bo nie pozwalają na to ich właściciele. Tzw. sztukę kupuje się także, jako zabezpieczenie kredytów, w celu dokonania odpisu podatkowego albo po prostu by wyprać pieniądze. Jak więc wyglądałby inwestor, gdyby odkryto fałszerstwo albo, co bardziej nas interesuje ktoś, kto zakupiwszy fałszywą odznakę znamienitego pułku, nie chce przyznać się do błędu, lub co istotne być stratnym i z tego powodu pragnie, jak popularnie określa się to w środowisku – puścić ją dalej w obieg? Pomiędzy fałszerzami dzieł sztuki czy starych dokumentów są tacy, którzy potrafią zmylić ekspertów takich domów aukcyjnych jak londyńskie Sotheby’s czy Tate Gallery. Obrazy w stylu Picassa, Matisse’a, czy Chagalla wykonane przy użyciu emulsyjnych farb do malowania ścian, postarzane za pomocą ziemi ogrodowej czy kurzu z odkurzacza, wprowadziły w błąd najtęższych specjalistów. Nie inaczej lub jeszcze gorzej jest w przypadku upragnionych eksponatów, po które sięga każdy z nas, czyli przeciętny kolekcjoner fotografii, białej broni, porcelany czy odznaczeń.

Podrabianie zabytków najbardziej popularne jest w krajach, gdzie odpowiedzialne za opiekę nad nimi służby nie radzą sobie tak z rabusiami jak rozwiniętym przemysłem fałszowania wszystkiego. Zgodnie z chronologią, wielkie podrabianie najpierw dotknęło zabytków antyku. Bułgaria, Ukraina, Mołdawia, Rumunia to miejsca, gdzie produkowane są falsyfikaty, które trafiają na rynek wraz z nielegalnie wydobytymi oryginalnymi eksponatami. Gotowe zespoły podrobionych figurek czy monet, wymieszanych z autentykami wystawiane są na sprzedaż w antykwariatach, serwisach aukcyjnych i na lokalnych ryneczkach. Tam najłatwiej jest obkupić się w “okazyjne” świadectwa dumnej przeszłości starożytnych. Niedrogie, powinny zwrócić uwagę każdego naiwnego, liczącego na spory zysk amatora, którego nie stać przecież na fachową ekspertyzę, jak dla przykładu w przypadku pewnej, osławionej, przez lata uznawanej za autentyczną mapy. Wyobrażenie kartograficzne tzw. Winlandii, domniemanego fragmentu Ameryki Północnej, w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku z wielkim szumem trafiło do biblioteki Uniwersytetu w Yale. Namacalny dowód, iż Wikingowie byli tam wiele wcześniej przed Kolumbem stanowił także o randze oraz pozycji w świecie nauki posiadacza “zabytku”. Wagi tego dokumentu nie trzeba było nikomu tłumaczyć. Wyceniony na 20 mln dol. pergamin pochodził co prawda z pierwszej połowy XV w., jednakże w składzie atramentu, po dokładnej, kosztownej analizie chemicznej, znaleziono dwutlenek tytanu, który zaczęto dodawać dopiero od lat 20 wieku XX.

Jak się okazuje metody fałszowania wszystkiego, co zbierający mogą kupić są nieograniczone. Najciekawsze czy raczej najstraszniejsze wydaje się wprowadzanie do obrotu obiektów, które nigdy nie istniały. Fałszerze drwią sobie w ten sposób z najzacniejszych zbieraczy, którzy często stają się mimowolnymi kolporterami takich pomysłów. Oto w internecie, jak donosi prasa codzienna, od pewnego czasu pojawia się medal Związku Wojennego Germania. Gdański, kombatancki rarytas, bity jeszcze w 1922 r. dla uczestników I wojny światowej pochodzących z Wrzeszcza. Problematyczne jest to, że takiej odznaki nie ma w katalogach, zbiorach, czy chociażby na zdjęciach kombatantów. Podobnie jak kupiony niedawno na aukcji w krakowskiej Desie za kilka tysięcy Znak naukowy Sztabu Generalnego dla mjr Zapolskiego, odznaka została po prostu wymyślona. W przedwojennych spisach nadań nie ma majora Zapolskiego ani wzmianki, aby ktoś taki był uprawniony do noszenia tego znaku. Zamiast żądać zwrotu pieniędzy, niefortunny właściciel zwracał się gdzie mógł, aby “upchnąć dalej”, słynnego już w środowisku majora Zapolskiego. Innym, niewygasającym żrodłem niemieckich odznaczeń, jest pewien “specjalista”, który niegdyś trafił na prawdziwy skarb hitlerowskiej falerystyki. Odkopana skrzynia pełna min.żelaznych krzyży, długo sprzedawała swoją zawartość wraz z doskonałymi kopiami. Obecnie są to już tylko kopie. Grudziądzki ślad, do dzisiaj obecny jest na giełdach kolekcjonerskich w całym kraju i stanowi niedościgniony przykład fałszerstwa pierwszej wody. Porównać z nimi można, chociaż to już inna branża, chińskiej proweniencji hełmy spadochroniarzy niemieckich z okresu II w.św. Doskonale postarzone, zaopatrzone w odpowiednie cechy identyfikacyjne, trwają na giełdach całej Europy, przybierając coraz to nowe formy frontowego zaangażowania. Pozostając chwilę jeszcze przy odznakach, należy wspomnieć, o nowych, niezwykle niebezpiecznych, doskonale wykonanych podróbkach rosyjskich odznak pułkowych, genialnie imitujących te z okresu panowania ostatniego cara. Wykonywane przy pomocy tzw. gumy, przetrzymywane w ziemi i dosłownie traktowane uryną, od pewnego czasu płyną wprost z Olsztyna, kolportowane pomiędzy nieświadomymi poszukiwaczami takich pamiątek. Najczęściej wymieniane na oryginalne, pozyskane z ziemi eksponaty, rozprowadzane są na aukcjach internetowych przez te same osoby a o nieposzlakowanej przecież w środowisku kolekcjonerskim opinii. Kolejny przykład na skuteczne fałszerstwo.

Metody, techniki oraz narzędzia fałszerzy z biegiem lat i rozwojem rynku kolekcjonerskiego rozwijają się i doskonalą, mijając kolejne pułapy. Ulotki propagandowe, zachęcające Ukraińców do wstąpienia do hitlerowskiej dywizji “SS Galizien” pełne fascynujących fotografii i komunikatów
płynące swego czasu na polskie giełdy kolekcjonerskie, moczone w herbacie i tarzane w pajęczynach wiejskich strychów skończyły, gdy na rynku pojawiły się fotografie wykonywane na oryginalnym papierze z epoki. Naświetlane, wywoływane i utrwalane także przy pomocy starych odczynników chemicznych, trudne były do odróżnienia od oryginałów. Alarm podniesiono dopiero, gdy na internetowych aukcjach pojawiać się zaczęły odbitki tych samych scen, osób i sytuacji. Zmorą są doskonale fałszowane dokumenty legitymacji do polskich odznak. Wielu falerystów potwierdza tezę o fachowcu produkującym je w Krakowie, który przez lata pracował w jednym z tamtejszych muzeów. Tzw. technika dentystyczna, pozwalająca na odtworzenie z niewielkiego fragmentu reszty odznaki, to precyzyjna, niejednokrotnie nie do sprawdzenia na prędko metoda podrabiania. Taki i inne sposoby fałszowania dokładniej potraktujemy w kolejnych artykułach. W ten sposób na rynku pojawiło się wiele poszukiwanych poloników w postaci odznak z okresu międzywojennego. Niewyraźne, płytkie ranty odlewanych kopii niemieckich odznak, oryginalnie wykonywanych niegdyś przez wytłaczanie to już przeszłość. Teraz, często jedynie przez drobiazgową analizę np. piór na piersi orła, numeru producenta, rodzaju zaczepu szpili mocującej odznakę na mundurze można próbować identyfikować je jako oryginały lub nie. Oferenci często umieszczają w opisach aukcji nawet dobre, duże i wyraźne zdjęcia, chcąc w ten sposób uwiarygodnić oryginalność przedmiotu. Dla odmiany kopie wytwarzane komputerowo są niemalże identyczne z oryginałami. Te jednakże nie posiadają tzw. zróżnicowanej głębi. Oznacza to, iż pomiędzy wysokością jednej wypukłości a drugą w podróbce nie ma żadnej różnicy. Tak samo dumnie i wysoko wypina pierś orzeł jak pysznią się szpony jego łap. Do tego często słychać o podrzucaniu kopii odznak czy nieśmiertelników na miejsca poszukiwań prowadzonych z wykrywaczami metali. Uprzednio trzymane przez dłuższy czas w ziemi i uogólniając podlewane amoniakiem, nabywają wiarygodnej patyny.

Jak ważne jest dorobienie odpowiedniej legendy, świadczyć może następująca opowieść. Nowe przypadki takich praktyk przytacza “Dziennik Bałtycki” Całkiem niedawno, na historyjkę o odkryciu skarbu dał się nabrać pewien antykwariusz z Pomorza. Kiedy w antykwariacie pojawiło się kilku młodzieńców usmarowanych błotem, od razu wiedział że to poszukiwacze. Panowie wrócili z niegdysiejszego pola bitwy II wojny światowej. Wyprawiwszy się na polowanie na nieśmiertelniki, guziki i granaty natrafili na coś, czego nie potrafili ocenić. Kiedy na wyciągniętej dłoni antykwariusz dostrzegł sporą grupę zabłoconych krzyżackich brakteatów, bitych w cienkiej, srebrnej blaszce, zaraz zaproponował sporą sumę pieniędzy i natychmiastową wyprawę w miejsce odkrycia. Kolejne monety, po czasie okazały się postarzanymi poprzez metodę chemicznego trawienia kopiami. Nie mógł zgłosić przestępstwa, gdyż w świetle obowiązującego prawa stał się paserem, kupującym znaleziska pochodzące z nielegalnych poszukiwań. Nie inaczej postąpiono w czasie badań archeologicznych kościelnych murów w innej pomorskiej miejscowości, gdzie początkowo wydobywano niewielką ilość drobnych monet. Kiedy pojawiło ich się więcej, z czasem okazało się, że do autentycznego znaleziska ktoś dorzucił podróbki. Do dziś jest kłopot z odróżnieniem jednych od drugich. Wśród numizmatyków, w kafejkach aukcyjnych i giełdach opowiada się także o działającym od lat 80 fachowcu, wytłaczającym monety za pomocą odpowiednio spreparowanych stempli galwanicznych. Gdańskie falsyfikaty, bo tam powstają od lat, to przekleństwo kolekcjonerów nie tylko w naszym kraju.

Niezłą” metodą, jest podsunięcie klasera po dziadku pełnego numizmatów, których z natury się nie podrabia, gdyż są mało wartościowe, ale wraz z fałszywymi monetami o dużej wartości kolekcjonerskiej. Mimo to fałszerze nie są w stanie idealnie podrobić zaokrągleń rantu monety, ścieranego przez setki lat przez ludzkie palce. Daje to szansę dla ich stosunkowo łatwego rozpoznania. Im moneta jest starsza, tym jest to łatwiejsze. Za znanym numizmatykiem Jarosławem Dutkowskim, podpowiadamy dalej: “Monety bite do początków XIX wieku były wycinane wycinakiem bądź nożycami, co zostawiało specyficzne ślady na monecie, które w toku lat obiegu i działania powietrza i chemii, w bardzo specyficzny sposób wyrobiły i zaokrągliły się, ranty też spatynowały się. Każde nowe fałszerstwo, przy dokładnych oględzinach, pozwala dostrzec świeże ślady wycinania. Są to zbyt ostre krawędzie, nacięcia, mocno błyszczące srebro na powierzchni cięcia. Fałszerze mają tego świadomość, zatem wiele szczególnie rzadkich monet ma współcześnie markowane ślady historycznych uszkodzeń np. spiłowane brzegi, ślady po lutowanej zawieszce, złocenia, po to aby stworzyć wrażenie, że monetę wyjęto z np. oprawy, stąd taki a nie inny wygląd jej rantu. Widać też próby cięcia na rancie, potem opiłowywania, patynowania, polerowania. Są one jednak bardzo wyraźnie, wystarczy jakąkolwiek z tego czasu monetę wziąć do ręki aby dostrzec nawet bez szkła powiększającego różnice w wyglądzie obu rantów. Podobnie ma się z rantami współczesnych monet, należy dokładnie oglądać rodzaj ząbkowania, jakość i wygląd napisów na rantach, najbardziej niebezpieczne jest to fałszerstwo przy monetach XX wiecznych z gładkim rantem, należy wtedy dotrzeć o oryginału, przy tej metodzie obrzeżę – lekko wystająca krawędź końca pola monety też może wskazywać na fałszerstwo.” Monety są także odlewane a metody wykonywania i rozpoznawania tych fałszerstw to kolejny, nie mniej pasjonujący elaborat.

Podrabianiem odznaczeń czy monet zajmuje się klasa przodujących w “branży” fałszerzy. Tymczasem wiemy już, że podrabia się praktycznie wszystko. Całun Turyński, to oczywiście osobna kwestia. Czy jest pierwszą fotografią na płótnie, wykonaną przy pomocy camera obscura, przez genialnego Leonarda, czy nie, wiadomo iż współczesnymi obiektami zainteresowania podziemnego przemysłu są także stare meble, broń biała, szkło czy porcelana a nawet takie przedmioty domowego użytku jak żeliwne żelazka. Takie sobie kopie, zawsze popularnych ozdobników wielu mieszkań, jeszcze niedawno dzielnie marniały na znanym jarmarku, określonym niegdyś “paradą oszustów”. Od czasu do czasu ktoś sięgał po masywną, świeżo rdzewiejącą sztukę. Interes nie szedł. Odlewnik tych wspaniałości wpadł na pomysł, by umieścić na nich nazwę Gdańska, brzmiącą po niemiecku i przedwojenną datę. Pojawiło się zainteresowanie a cena bezdusznych falsyfikatów kilkakrotnie podskoczyła w górę. Rok później na tym samym, zacnym jarmarku pojawili się ci sami, usatysfakcjonowani amatorzy, szukając żelazek z rzadszymi rocznikami…

cdn.

Tekst: Damian Czerniewicz

Redakcja MyViMu

Podziel się tym artykułem!