Fałszerstwa – historia prawdziwa

monalisa

Jak często przechadzając się po targu staroci do głowy wpada nam myśl, że być może patrzymy właśnie na coś niezwykle cennego, co przez przypadek zostało zapomniane i czeka na ponowne odkrycie? Nie oszukujmy się, każdy pasjonat patrząc na reprodukcje Witkacego leżące na straganie pomyślał kiedyś „a może to prawdziwy Witkacy”? Jednak fakty są bezlitosne – otaczają nas podróbki i falsyfikaty, niezależnie od tego czy wybieramy akurat część garderoby czy ozdobę na ścianę. Patrząc na techniki fałszerzy widać jak łatwo można dokonać delikatnej modyfikacji wizerunku posiadanych przez siebie rzeźb czy obrazów. I to akurat takiej by z czegoś całkiem nowego zrobił się wiekowy zabytek.

Historia zna wielu fałszerzy często osiągających lepszą technikę niż artyści, których kopiowali. Jak świat światem, fałszerstwom podlegał każdy wyrób rzemiosła artystycznego. Zdarzały się zarówno dokładne kopie, jak i nieudolne próby naśladownictwa. Bywało też, że wartości przedmiotu nadawało samo zafałszowanie jego wieku – tak by wyglądał na dużo starszy niż był w rzeczywistości. Ta praktyka wyjątkowo często występowała w czasach nowożytnych gdy świat zachwycił się antycznymi odkryciami w Pompejach czy w Egipcie. Istniały ku temu co najmniej dwa powody: nie każdego było stać na oryginał, a podczas trwających wykopalisk popyt znacznie przekraczał podaż. Poza tym sztucznie postarzona rzeźba przydawała domostwu klasy i prestiżu. Przykładem stosowania tego typu „antykizujących” działań niech będzie Wawrzyniec Wspaniały z bogatego rodu Medyceuszy. Zamówił on wykonanie rzeźby Kupidyna, którą następnie postarzono i wizualnie przekształcono w „antyczną”. Wykonawcą oraz fałszerzem był w tym wypadku sam Michał Anioł. Idąc tropem podobnych oszustw, zwróćmy uwagę na fakt, że dziś i my sami chętnie sięgamy po przedmioty postarzane sztucznie, które nawet lepiej prezentują się w takiej wersji, jak chociażby papier, drewno czy metal.

Najsilniej elektryzujące społeczeństwo fałszerskie wyczyny miały miejsce na początku XX wieku, kiedy na rynkowej wartości gwałtownie zyskiwały prace poszczególnych artystów związanych z modnymi nurtami. Najczęściej byli to impresjoniści, ekspresjoniści oraz kubiści. Fałszerze mieli szerokie pole do popisu gdy w grę wchodziło preparowanie obiektów w sposób identyczny z techniką podrabianego artysty. Temat przygotowywanego dzieła musiał być zbliżony do tych, które już znano. W ten sposób na rynek wprowadzano zupełnie nowe obrazy i rzeźby określane co i rusz mianem sensacyjnego znaleziska. Oczywiście nowe płótna czy farba często potrzebująca dłuższego czasu na wyschnięcie, nie działały na korzyść fałszerza. Tu zwykle pomagały mu jednak domowe sposoby. Wystarczyło trochę ziemi, którą oprószano obraz. Nie zaszkodził także kurz z zamiecionej podłogi (czy, w dzisiejszych realiach, z odkurzacza). Jednak wśród fałszerzy zdarzali się również profesjonaliści, którym, dzięki gruntownym przygotowaniom i wieloletnim studiom tematu, nie straszne były takie problemy. Jednym z nich – fałszerzem na miarę legendy, został Han van Meegeren.

Han van Meegeren, Kobieta grająca na lutni, ok. 1933.
Han van Meegeren, „Kobieta grająca na lutni”, ok. 1933.

Przełom XIX i XX wieku był punktem zwrotnym również w świecie sztuki. Artyści odwracali się od tradycyjnych technik do tej pory nauczanych w akademiach. Panowała dowolność wyboru tematu, a gotowe farby można było kupić bez trudu w sklepie. W tej malarskiej nowoczesności trudno było się odnaleźć osobowości takiej jak Han van Meegeren. Obdarzony nieprawdopodobnym talentem z uporem maniaka studiował malarstwo XVII wieku, analizował ówczesne techniki i sposoby przygotowywania pigmentów. Jego „staromodne” prace bywały obiektem kpin ze strony krytyków, choć warsztatowo nie było ku temu powodów. Niedoceniany artysta postanowił zemścić się na drwiącym z niego światku artystycznym. Posłużył się przy tym nazwiskiem Jana Vermeera, wybitnego malarza XVII wieku, skromnego twórcy, autora niewielu ponad 30 skrupulatnie wystudiowanych obrazów. Jako że o życiu Vermeera nie było wiadomo zbyt wiele, cudowne odnalezienie kilku „zapomnianych” dzieł mogło wydawać się prawdopodobne. Z tą myślą van Meegeren przygotował obraz „Kobieta i mężczyzna przy szpinecie”, który sprzedał się za niebagatelną wówczas sumę 40 000 guldenów. Podbudowany sukcesem fałszerz wypuścił na rynek jeszcze kilka „Vermeerów”. Dzięki tak niespodziewanym „odkryciom” na rynku sztuki zagotowało się od spekulacji. Najwybitniejsi znawcy snuli przypuszczenia o nieznanych etapach życia holenderskiego artysty, co stanowiło dodatkową inspirację dla fałszerza. I tak, słysząc wymyśloną opowieść o podróżach Vermeera do Włoch, gdzie artysta zainteresował się tematyką religijną, Meegeren podążał za tą historią malując „Wieczerzę w Emaus”.

Han van Meegeren, „Wieczerza w Emaus”, 1937.
Han van Meegeren, „Wieczerza w Emaus”, 1937.

Pomimo że podobne dzieło Vermeera nie było dotąd znane, najnowsze znalezisko również uznano za oryginał. Nie dziwmy się temu! Prawdziwy autor bardzo zatroszczył się o wiarygodność dzieła dzięki przygotowaniu swojego warsztatu na wzór warsztatów XVII-wiecznych. Zadbał o oryginalne narzędzia, sam przygotował farby, a także ostrożnie wybrał temat pamiętając o charakterystycznych cechach techniki Vermeera. Wiedząc jak ważne jest również autentycznie wiekowe płótno, w antykwariacie zakupił kilka bezwartościowych obrazów, które następnie umył wodą z mydłem. Za pomocą pumeksu zdarł farbę uzyskując oryginalne podobrazie. Podczas pracy miał w pamięci fakt, że po 200 latach farby są spękane, dopilnował więc aby obraz pokryła siatka tzw. krakelur. Podczas II wojny światowej część z podrobionych obrazów, jako oryginały, trafiła do kolekcji nazistowskiego oficera Hermanna Göringa. Dopiero po wojnie, podczas ustalania pochodzenia poszczególnych dzieł sztuki, specjaliści trafili na ślad van Meegerena i wkrótce zapukali do jego drzwi, by wyjaśnić skąd obraz tej klasy wziął się w zbiorach wroga, oskarżając go równocześnie o kolaborację. Nikt jednak nie podejrzewał, że płótna z kolekcji Göringa mogą być fałszywe. Han van Meegeren zapytany o sprawę dokładnie opowiedział o swoim eksperymencie, wyjawiając tym samym prawdę o fałszerstwie. Opowieść wydała się do tego stopnia absurdalna, że raz jeszcze, w obecności policji, artysta musiał namalować „nowe” dzieło Vermeera. Z uwagi na znaczne sumy zdobywane na sprzedaży fałszywych obrazów van Meegeren stanął przed sądem. Jednak opinia publiczna była mu niezwykle przychylna, a sąd wydał najniższy możliwy wyrok – pozbawienie wolności na okres roku.

Van Meegeren w swojej pracowni na tle "nowego" Vermeera, czyli "Jezusa wśród doktorów", 1945 r.
Van Meegeren w swojej pracowni na tle „nowego” Vermeera, czyli „Jezusa wśród doktorów”, 1945 r.

Najczęstszym powodem fałszerstw były pobudki finansowe. W latach 30-tych XX w. niemały skandal wywołał Otton Wacker, którego dziś określilibyśmy mianem hochsztaplera. Wówczas Wacker w społeczeństwie funkcjonował jako artysta kabaretowy, z różnym rezultatem prowadził drobne interesy, a mimo to ciągle dysponował znaczną gotówką. W 1927 r. na wystawie w jednej z modnych niemieckich galerii zaprezentował „kolekcję” 30 należących do niego dotąd nieznanych obrazów Van Gogha. Nikt nie zwątpił w opowieść o anonimowym księciu, który zakupił je wiele lat temu jako finansowe zabezpieczenie na przyszłość. Ponieważ nie kwestionowano autentyczności zaprezentowanych dzieł, wliczając w to znane nazwiska ze świata sztuki, każdy nowy obraz szybko znajdował nabywcę. Dopiero rok później dr Baart de la Faile, jeden ze znawców Van Gogha, po głębszej analizie ogłosił publicznie, że się pomylił i miano do czynienia z falsyfikatami. Rzecz jasna kolekcjonerzy natychmiast wystąpili o zwrot pieniędzy. Przepychanki i wymiana argumentów między Wackerem a specjalistami trwała kilka lat. Kiedy jednak wreszcie policja zajęła się tą sprawą, okazało się, że trop wiedzie wprost do pewnego konserwatora dzieł sztuki, którym był… brat Ottona Wackera! Podczas przeszukania pracowni znaleziono jeszcze kilka „zaginionych Van Goghów”. Co ciekawe, w wyniku niezwykle zręcznej obrony sądowej Wackerowi udowodniono jedynie „wielokrotne popełnienie oszustwa, częściowo w powiązaniu z wielokrotnym poważnym fałszowaniem dokumentów”. W konsekwencji odbył tylko rok kary pozbawienia wolności.

Otto Wacker podczas rozprawy sądowej na tle swoich "Van Goghów". Źródło: http://www.zeit.de/
Otto Wacker podczas rozprawy sądowej na tle swoich „Van Goghów”. Źródło: http://www.zeit.de/

Podczas gdy Otton Wacker zaciekle bronił się przed sądem, jedną z osób śledzących proces był młody malarz Elmyr de Hory. Zauważywszy jak ciężko jest udowodnić fałszerstwo, sam rozpoczął próby kopiowania znanych obrazów. Pierwsze udokumentowane próby nie pozostawiały złudzeń co jest kopią – ale przecież trening czyni mistrza! I tak kolejno „ofiarami” padali tacy artyści jak Picasso czy Modigliani. Gdy de Hory poczuł się wystarczająco pewnie, zaczął pokazywać swoje prace wąskiemu gronu przyjaciół ze świata sztuki. Widząc jak łatwo jest okpić ludzkie oko podjął się znacznie bardziej ekscytującego procederu tworzenia zupełnie nowych prac. Poprzez współpracę z zaufanymi marszandami sprzedał ok. 1000 falsyfikatów największym instytucjom kultury, jak np. Muzeum Sztuki w Dallas. Choć obrazy trafiały do muzeów pod innymi, znanymi nazwiskami, kompozycje były przykładami świetnego malarstwa. Większość spośród dzieł de Hory’ego zachowało się do dziś i wydaje się, że większość została zidentyfikowana jako falsyfikaty. Artysta nigdy nie dorobił się na swej pracy – największymi oszustami byli tu wspomniani marszandzi, którzy wypłacali za każdy obraz jedynie drobne sumy by zmotywować fałszerza. Po zdemaskowaniu procederu, poza karą krótkiego więzienia, de Hory zyskał niezwykłą sławę i uznanie dla swego kunsztu. Nakręcono o nim film dokumentalny, a jego prace do dziś wystawiane są w muzeach całego świata. Dla odmiany pod jego nazwiskiem. Jakby tego było mało, w świecie sztuki artysta został doceniony do tego stopnia, że i jego obrazy z czasem stały się przedmiotem fałszerstw.

Po lewej: Amedeo Modigliani, "Niebieskie oczy", 1917 (© Philadelphia Museum of Art/Corbis). Po prawej: obraz Elmyra de Hory w stylu Modiglianiego, 1975 (© Mark Forgy/Foto: Robert Fogt).
Po lewej: Amedeo Modigliani, „Niebieskie oczy”, 1917 (© Philadelphia Museum of Art/Corbis). Po prawej: obraz Elmyra de Hory w stylu Modiglianiego, 1975 (© Mark Forgy/Foto: Robert Fogt).

Skoro już mowa o współczesności, nie wolno nam zapomnieć o genialnym fałszerzu Wolfgangu Beltracchim, który razem ze swoją żoną Heleną przez lata oszukiwał wybitnych znawców malarstwa. Para zadbała o każdy najmniejszy szczegół. On – świetny artysta, będący w stanie idealnie podrobić dowolny obraz lub technikę wybranego twórcy. Ona – sprzedawała podrobione prace, utrzymując że pochodzą z rodzinnej kolekcji jej dziadka, majętnego niemieckiego przemysłowca. Aby potwierdzić oryginalność kolekcji, zaopatrzyli się nawet w przedwojenny aparat fotograficzny, by przy użyciu tradycyjnych technik spreparować zdjęcia „z domu dziadków”. Do scen pozowały malowane przez Wolfganga obrazy oraz Helena – w roli własnej babki.

beltracchi fake photo
Helena w roli własnej babki. W tle po lewej stronie fałszywy obraz Fernanda Legera, po prawej fałszywy Max Ernst.

Małżeństwo fałszowało i sprzedawało zarówno klasyki sztuki renesansowej, jak i dzieła współczesnych artystów. Mimo że technika i wykonanie były perfekcyjne, wpadli gdy w 2010 roku jedna z instytucji zleciła szczegółowe badania zakupionego obrazu ekspresjonistycznego przypisywanego Heinrichowi Campendonkowi. Okazało się, że obraz, który powinien powstać na początku XX w., namalowano przy użyciu pigmentów pochodzących z całą pewnością z początku wieku XXI. Proces, w wyniku którego każde z małżonków na kilka lat trafiło do więzienia, był tak głośny, że prace Beltracchiego momentalnie zyskały na wartości. Dziś zakup płótna jego pędzla to wydatek rzędu 25-30 tysięcy euro. Wokół artysty narosła legenda jakoby w ukryciu trzymał miliony zarobione na handlu fałszywkami. Pytany o to Beltracchi enigmatycznie odpowiada, że prawdziwą satysfakcję przynosi mu raczej oglądanie swoich prac na ścianach najsłynniejszych muzeów. Jak sam mówi: „Czasami wchodzę do jakiegoś znanego muzeum, a tam na ścianie wisi mój obraz”. Niestety jednocześnie odmawia przyznania ile jego obrazów do dziś oglądamy sądząc, że to oryginały, a także tego gdzie właściwie się one znajdują. Mimo że fałszerz na swej pracy dorobił się milionów, w rozmowach najbardziej chełpi się nieprawdopodobnymi wręcz umiejętnościami. Postawiony przed sztalugą, w kilka godzin jest w stanie przygotować dowolny znany obraz – bezbłędnie z pamięci odwzorowując każde pociągnięcie pędzla. W ten sam sposób błyskawicznie „produkuje” nowe kompozycje, kopiując dowolną technikę znanego artysty. Mimo że trudno o pochwałę dla samego procederu, oszustowi nie sposób odmówić oczywistego geniuszu i umiejętności. Optymizmem nie napawa jednak fakt, że specjaliści wciąż próbują wyśledzić obrazy Beltracchiego – do tej pory zidentyfikowano blisko 60 podróbek.

Po lewej: Heinrich Campendonk, "Zwierzęta", 1917 (© DACS 2015/akg-images). Po prawej: obraz W. Beltracchiego w stylu Campendonka (© picture alliance/Simon Vogel).
Po lewej: Heinrich Campendonk, „Zwierzęta”, 1917 (© DACS 2015/akg-images). Po prawej: obraz W. Beltracchiego w stylu Campendonka (© picture alliance/Simon Vogel).

Wracając do początkowej myśli, nam, przeciętnym odbiorcom i kolekcjonerom, pozostaje mieć nadzieję, że zbierane artefakty faktycznie są tym, za co zapłaciliśmy i czym się szczycimy. Wbrew pozorom wcale nie jest trudno oszukać ludzkie zmysły. Przykłady? Kurz i naturalny pył ziemny nadają przedmiotom zabytkowego, antycznego wyglądu. Istnieje pewien prosty sposób na postarzenie rzeźb tak, by okpić niejednego widza. Wyobraźmy sobie przeciętną rzeźbę, wykutą w marmurze lub gipsową, czystą i lśniącą, przed chwilą odebraną od współczesnego kamieniarza. Idealnym materiałem do „postarzenia” takiej rzeźby są… zwierzęce odchody. Wystarczy niewielką ich ilość rozcieńczyć w wodzie. Tak przygotowaną miksturę następnie trzeba rozprowadzić pędzelkiem po powierzchni rzeźby, dokładnie ale bez specjalnej staranności. „Przygotowany” obiekt należy na kilka dni zakopać w ziemi. Po całej procedurze, nasza rzeźba – nawet po umyciu – zachowa charakterystyczne przebarwienia i nabierze antycznego „blasku”. Tak oto każdy z nas łatwo może zostać domorosłym fałszerzem. Skoro jest to takie proste, wyobraźmy sobie tylko co z naszą percepcją i poczuciem znawstwa może zrobić mistrz malarstwa pokroju wspomnianego Beltracchiego. Każdy z nas chciałby wierzyć, że nie da się oszukać – wszak nikt tego nie lubi. Tylko skąd myśl, że ten moment wciąż jeszcze jest przed nami?

Joanna Guderska

Podziel się tym artykułem!