Kryptonim „Goodwood” cz. 1

W lipcowy upalny dzień setki czołgów runęły falangą na niemieckie pozycje. Nie minęło wiele czasu, gdy starannie przygotowany plan bitwy zaczął brać w łeb w obliczu niesamowitego zamieszania, jakie zapanowało wśród wiosek, sadów i uprawnych pól. Wszędzie wznosił się kurz i pył, płonęły łany kukurydzy, a wśród nich dochodziło do dantejskich scen. Zdesperowani pancerniacy, wiedząc o przewadze jakościowej niemieckich dział i czołgów, starali się skracać dystans, aby zwiększyć w ten sposób swoje szanse na równorzędną walkę. Doborowe jednostki gwardii, zgodnie ze swą tradycją, walczyły z szaleńczą odwagą, nie oglądając się na straty. Dochodziło do walk „lufa w lufę”, a nawet do taranowania. W górze ryczały silniki samolotów. Dym z setek płonących pojazdów przysłaniał słońce…

Ten opis jota w jotę pasuje do wydarzeń na łuku kurskim, a dokładniej – do słynnej bitwy pod Prochorowką, uchodzącej za największe starcie czołgów w historii. Ale to nie była Prochorowka. Ani Biełgorod, ani Obojan, Charków, czy Brody. Ani żadne inne starcie na froncie wschodnim. To opis bitwy, która rozegrała się ponad trzy tysiące kilometrów na zachód. W Normandii.
Atakowali zaś Brytyjczycy…

Pancerna szarża na armaty, czyli kilka obrazków z wielkiej bitwy

Był lipiec 1944. Od lądowania na normandzkich plażach upłynął już ponad miesiąc. Początkowo sukces Aliantów był bezdyskusyjny. To do nich należał „Najdłuższy Dzień”, to oni przełamali umocnienia Wału Atlantyckiego, nie dali się zepchnąć do morza i umacniali się na przyczółku. Każdego dnia z brytyjskich portów do Francji przybywały kolejne tysiące żołnierzy, samochody, działa, czołgi. Wyrwanie się w głąb Francji wydawało się oczywistą kwestią kilku dni.

Brytyjski „Sherman V C” z pułku Staffordshire Yeomanry wśród normandzkich żywopłotów, 13 czerwca 1944. Po lipcowych walkach, ocalałe resztki pułku ewakuowano do Wlk. Brytanii celem odtworzenia jednostki. Fot.: Imperial War Museum, kolor: Royston Color.

I wtedy wszystko zaczęło iść nie tak. Zamiast przełamania i kolejnego sukcesu, front zastygł. Nad alianckimi dowódcami zawisło widmo powtórki z koszmaru pierwszej wojny światowej – pozycyjnych walk na wyniszczenie. Dzienne straty zaczęły przekraczać najgorsze oczekiwania. Miasto Caen, które planowano zdobyć już pierwszego dnia – 6 czerwca, pozostawało w zasięgu wzroku, ale kolejne próby jego zajęcia lub okrążenia załamywały się w ogniu coraz skuteczniejszej niemieckiej obrony. Morale atakujących wojsk zaczęło podupadać. Słynna brytyjska 7 Dywizja Pancerna („Szczury Pustyni”), arogancka i pewna siebie po kampaniach afrykańskiej i sycylijskiej, mocno spuściła z tonu po solidnym laniu, jakie dostała po pierwszym spotkaniu z „Tygrysami” pod miejscowością Villiers-Bocage. W niektórych brytyjskich i amerykańskich jednostkach zaczęło dochodzić do rzeczy niespotykanych: do unikania walki, a nawet dezercji (chociaż na niewielkim przyczółku nie było za bardzo gdzie dezerterować i żandarmeria szybko wyłapywała takich dekowników).

Co prawda generał Bernard Montgomery, dowodzący alianckimi wojskami lądowymi na normandzkim przyczółku, niestrudzenie montował kolejne natarcia, ale ich przebieg i rezultaty wciąż były takie same. Na niewielkiej przestrzeni z konieczności można było tylko uderzać frontalnie, bez żadnej taktycznej finezji i „zużywać” żołnierzy oraz sprzęt by zdobyć paręset metrów terenu. Jedynym, chociaż niewielkim pocieszeniem było to, że Niemcy „zużywali się” w podobnym tempie. Pytanie brzmiało – która strona pierwsza „pęknie” w tej walce na wyniszczenie.

Realia normandzkiego przyczółka, czyli wszechobecne zagrożenie. Sektor brytyjski, rejon stacjonowania 11 Dywizji Pancernej – eksploduje ciężarówka z amunicją, trafiona niemieckim pociskiem moździerzowym.

Na początku lipca, Montgomery (dowodzący siłami lądowymi na przyczółku – tak brytyjskimi, jak i amerykańskimi) zatwierdził plan operacji „Cobra”. Zgodnie z nim, tym razem to Amerykanie mieli podjąć próbę przebicia niemieckiej obrony, pod Avranches.
Dla wspomożenia ich wysiłku i dla odciągnięcia części niemieckich sił, brytyjskie dywizje pancerne miały przeprowadzić lokalny atak na froncie w okolicach Caen. Temu atakowi nadano kryptonim „Goodwood”.

Plan bitwy, czyli nikt nic nie wie

W sposób do dzisiaj niejasny, projekt „Goodwood” szybko zaczął żyć własnym życiem. Generał Miles Dempsey, dowodzący brytyjską 2 Armią, zamiast szykować lokalną bitwę, zaczął ni stąd, ni zowąd przygotowywać się do „pełnoskalowego” natarcia przełamującego, którego celem miało być zdobycie miasteczka Falaise – leżącego na niemieckich tyłach, kilkanaście kilometrów za linią frontu. Z uwagi na położenie Falaise, jego zdobycie załamałoby całą niemiecką obronę w Normandii. Wszyscy zainteresowani doskonale o tym wiedzieli, dlatego niemiecka obrona na tym kierunku była szczególnie silna i rozbudowana w głąb.

Montgomery z kolei bardzo dziwnie zareagował na poczynania swojego podwładnego. Z jednej strony wysłał mu odręczną notatkę, w której przypominał o ograniczonych celach operacji („żadne tam Falaise, no może trochę…”), ale z drugiej siedział cicho i niczego nie prostował, gdy plany Dempsey’a zaczęły docierać na najwyższe szczeble, w tym do samego głównodowodzącego wszystkich sił alianckich – amerykańskiego generała Dwighta Eisenhowera. Trudno się oprzeć wrażeniu, ze Monty od początku szykował sobie podkładkę na każdą ewentualność. Gdyby dywizje Dempsey’a faktycznie przełamały front i zdobyły Falaise, pewnie „zapomniałby” o swojej półoficjalnej notatce i odtrąbił wielki sukces. W przypadku porażki natomiast, zawsze można było wyciągnąć papierek i powiedzieć: „a przecież pisałem wyraźnie…”

W każdym razie, Eisenhower entuzjastycznie odniósł się do planu przełamania frontu na odcinku brytyjskim (w końcu to oszczędzało krew amerykańskich chłopców) i obiecał wsparcie w postaci… odciążającego natarcia amerykańskiego. To z kolei spowodowało niebotyczne zdumienie generała Omara Bradley’a, który zgodnie z ustaleniami na amerykańskim odcinku frontu szykował swoje oddziały do decydującego ataku (wspomniana operacja „Cobra”) i liczył na wsparcie Brytyjczyków… A dowiedział się, że wszystko będzie wyglądało dokładnie na odwrót! Bradley, na szczęście, nie odpuścił i nie zrezygnował z oryginalnych celów „Cobry” i to jego wojska w końcu dokonały przełamania, rolując niemiecką obronę. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Przygotowania do operacji “Goodwood” – Shermany (najprawdopodobniej z 3 Royal Tank Regiment, 11 Dywizji Pancernej) przejeżdżają przez wioskę Escoville, w drodze na linię frontu. Fot. Imperial War Museum, kolor: Richard J. Molloy.

W połowie lipca przygotowania do operacji „Goodwood” szły już pełną parą. W ramach 2. Armii zadanie poprowadzenia ataku otrzymał VIII Korpus generała porucznika Richarda O’Connora. Na tę okazję korpus totalnie przeorganizowano. W jego skład włączono wszystkie trzy brytyjskie dywizje pancerne, obecne na przyczółku – 7., 11. i elitarną Dywizję Gwardii. W zamian O’Connorowi zabrano większość piechoty. Mimo że w skład dywizji pancernych wchodziły oczywiście również zmotoryzowane jednostki piechurów, generalnie „Goodwood” miało być natarciem pancernym na wielką skalę.

O’Connor, kompetentny i doświadczony, jak mało który z brytyjskich wyższych dowódców, protestował przeciw tym zmianom w swoim korpusie, wskazując na dwa aspekty:

  • Po pierwsze, planowane natarcie wymaga nie pancernej szarży „w dym”, ale metodycznego współdziałania czołgów i dużej liczby piechoty, której go właśnie pozbawiono.
  • Po drugie, jego dotychczasowe jednostki ćwiczyły i walczyły razem, poznały się i mają do siebie zaufanie. Natomiast nowy, zaimprowizowany skład korpusu nigdy ze sobą nie współpracował, więc można się spodziewać tarć i nieporozumień.

Ale Montgomery wiedział lepiej. Wątpliwości O’Connora rozwiał pismem, które w skrócie brzmiało: „Taka jest moja decyzja i wykonać!”.

Sam plan ataku, z uwagi na warunki terenowe, też był co najmniej dziwny. Brytyjskie dywizje pancerne musiały wchodzić do walki nie równocześnie, ale jedna po drugiej, korzystając początkowo z tego samego, dość wąskiego „korytarza”. Dopiero potem miały szanse się rozwinąć. W przypadku jakiegokolwiek „korka”, był to przepis na katastrofę – w korytarzu mieścił się na raz zaledwie jeden pułk (a każda z trzech brytyjskich dywizji miała takich pułków po kilka…).

Dowódca 11 Dywizji Pancernej, generał „Pip” Roberts.

Jako pierwsza przez „korytarz” miała iść 11. Dywizja Pancerna generała majora George’a Philipa „Pip” Roberts’a. To był dobry wybór. Roberts, mający wówczas 37 lat, był najmłodszym wiekiem dowódcą dywizji w całej Armii Brytyjskiej. Był w równej mierze utalentowany, co doświadczony (walczył w Afryce) i odważny. Swoją dywizję, której symbolem był czarny byk, świetnie wyszkolił i utrzymywał w niej żelazną dyscyplinę, będąc przy tym bardzo lubianym i szanowanym przez swoich żołnierzy. Nie bez znaczenia było i to, że nie bawił się w „mikro zarządzanie”, tylko w walce zwykł zostawiać podwładnym dużo swobody taktycznej.
Tym razem jednak plan bitwy był sztywny i nie dopuszczał odstępstw. Montgomery lubił mieć poczucie, że wszystko przewidział i nad wszystkim panuje.

Pięciu pancernych i czajnik, czyli życie w czołgu

W brytyjskich wojskach pancernych w tym czasie używano trzech typów czołgów – pomijając lekkie wozy rozpoznawcze. Były to ciężkie czołgi wsparcia piechoty („Infantry Tanks”) „Churchill” konstrukcji i produkcji brytyjskiej oraz dwa typy czołgów klasyfikowane w British Army jako czołgi szybkie (tzw. krążownicze – „Cruiser Tanks”), mianowicie rodzime A27M „Cromwell” oraz amerykańskiego pochodzenia M4 „Sherman”. Te ostatnie były najpopularniejsze i stanowiły znaczną większość wozów.

Churchille” były dokładnie takimi czołgami, jakie były potrzebne do ataku na silnie umocnione pozycje. Były opancerzone lepiej niż niemieckie „Tygrysy” (!), a ich układ jezdny świetnie radził sobie w najtrudniejszych warunkach terenowych. Niektóre z nich wyposażono w miotacze ognia. Natarcie tych czołgów, przy dobrej współpracy z piechotą i artylerią, było prawie nie do zatrzymania. Tyle, że to nie one stanowiły wyposażenie dywizji pancernych (grupowano je w innych jednostkach) i to nie one miały prowadzić natarcie.

Cromwelle” i „Shermany” to była zupełnie inna bajka. Te czołgi optymalizowano do szybkich manewrów okrążających i dalekich rajdów po przełamaniu linii obrony wroga przez inne formacje. W tej kampanii ich czas miał nadejść w sierpniu, gdy po wyrwaniu się z krainy normandzkich żywopłotów na równiny północnej Francji, miały pędzić na karkach uciekających Niemców w tempie, przy którym słynny niemiecki „Blitzkrieg” wydawał się spacerkiem emeryta.
Ale zaplanowane w ramach operacji „Goodwood” rzucenie tych wozów do frontalnego ataku na przygotowane pozycje przeciwpancerne było zaproszeniem do samobójstwa.

Na razie jednak ich załogi były pochłonięte przygotowaniami do boju. Kolejne naboje do 75 mm armaty znikały we wnętrzach „Shermanów”. Przepisowa jednostka ognia wynosiła 97 sztuk, ale załogi często „chomikowały” po kilka, a nawet kilkanaście dodatkowych, wiedząc, że uzupełnianie amunicji w trakcie walk może być niemożliwe. Po amunicji armatniej we włazach znikały skrzynki z taśmami do karabinów maszynowych „Browning” – wieżowego i kadłubowego. Dla nich przewidziano 4 750 nabojów. Jeszcze dodatkowe naboje do przewożonego dla samoobrony pistoletu maszynowego („Sten” lub „Thompson” ) – kolejne 600 sztuk. I jeszcze 12 granatów obronnych. I rakiety sygnalizacyjne…

Chociaż regulaminy najsurowiej zabraniały wożenia w czołgu idącym do walki czegokolwiek poza przepisowymi zapasami i wyposażeniem, nikt tego nie przestrzegał. W Normandii załogi żyły w czołgach. W ich wnętrzu lub na pancerzu woziły cały swój skromny dobytek. W czołgu, już wypełnionym „po sufit”, zawsze jakimś cudem znajdowało się jeszcze miejsce na koce, śpiwory, rzeczy osobiste i różne „przydasie”. Dla każdej załogi jej czołg był nie tylko narzędziem walki, ale tworzył namiastkę prywatności, stąd nie ustawano w pomysłach jak „udomowić” i spersonalizować swoje stalowe domki. Nadawano im imiona, we wnętrzach przyklejano fotografie ukochanych, ten i ów pancerniak woził ulubioną książkę, albo też (co było już poważnym przestępstwem) prywatny, regularnie zapisywany dziennik. Zdarzało się również wożenie żywych maskotek – piesków, kotów, czy królików.

„Sherman” z pułku 1st Nottinghamshire Yeomanry, jego załoga i część dobytku, przewożona na pancerzu.

W czołgach organizowano sobie codzienne życie i to niejednokrotnie całkiem pomysłowo. Puszki z mięsem podgrzewano na benzynowych prymusach obok czołgu lub na rurach wydechowych pracującego silnika. Ciepłe posiłki przygotowywano wspólnie, ale oprócz tego często któryś z członków załogi (z reguły ładowniczy lub pomocnik kierowcy – z uwagi na większą przestrzeń jaką mieli do dyspozycji) pełnił funkcję samozwańczego ochmistrza, zawiadującego bieżącym zapasem biskwitów, dżemu oraz żółtego sera i serwował te przekąski na życzenie każdego zgłodniałego załoganta. Oczywiście, jak to wśród Brytyjczyków, ważną rolę odgrywała herbata. Nawet gdy załogi musiały tkwić w swoich wozach wiele godzin, niejednokrotnie pod ostrzałem, dawano sobie radę z jej zaparzaniem, jak to wspominał czołgista Jim Thorpe:

„Zdemontowałem swoje siedzisko [pomocnika kierowcy] i ustawiłem kuchenkę benzynową na jego ramie. Gotowałem wodę nawet podczas jazdy, chroniąc czajnik przed wstrząsami i przechyłami czołgu. Było to nieco ryzykowne zajęcie, zwłaszcza, gdy woda była bliska zagotowania się i zaczynała bulgotać. Ale… cała załoga to doceniała”.

Oczywiście tego rodzaju praktyki również stanowiły jawne pogwałcenie przepisów, zabraniających używania otwartego ognia we wnętrzu czołgu (nie wolno było nawet zapalić papierosa!), ale dowódcy nie dość, że nie egzekwowali prawa, to jeszcze sami z lubością uczestniczyli w tym procederze.

Przy okazji – skoro w czołgu pito i jedzono, to od czasu do czasu trzeba było także zrobić … no, powiedzmy coś odwrotnego. Jeśli sytuacja pozwalała, będący w potrzebie wyskakiwał z czołgu z przydziałowym miękkim papierem w garści (trzy arkusiki na dzień), ale jeśli wyjście na zewnątrz nie było możliwe, wówczas ratowano się przy pomocy pustych skrzynek po amunicji karabinowej lub też wykorzystywano łuski po wystrzelonych pociskach armatnich, które potem wyrzucano przez właz na zewnątrz.

Już samo zajmowanie miejsc w „Shermanie” przez pięcioosobową załogę, wymagało pewnej gimnastyki. Dla trzech czołgistów przewidziano miejsca w wieży, pod którą znajdował się stalowy kosz, obracający się wraz z nią. Wewnątrz kosza, przy jego ściankach, znajdowała się też część zapasu amunicji gotowa do szybkiego użycia. W stropie wieży, po prawej stronie znajdował się pojedynczy właz, przez który pierwszy wchodził ładowniczy/radiooperator. Po wejściu musiał się on przecisnąć koło zamka armaty i zająć swoje miejsce po lewej stronie działa. Z oczywistych powodów to on miał najwięcej miejsca w czołgu – cała lewa połowa wieży była do jego wyłącznej dyspozycji.
Po nim przez właz wślizgiwał się celowniczy, zajmujący miejsce na siedzisku z przodu wieży po prawej stronie. Ken Tout, ówczesny celowniczy, pisał po latach:

„Usiadłem wyprostowany na moim wąskim krzesełku. Tuż przy prawym ramieniu miałem chropowaty, twardy pancerz ściany wieży. Lewe ramię było z kolei przyciśnięte do osłony armaty. Na nogi było trochę więcej miejsca, mogłem więc sprawdzić lewą stopą pedały odpalania, znajdujące się w podłodze kosza. Na wysokości oczu miałem peryskop, przez który można było obejrzeć fragment świata na zewnątrz, a także celownik teleskopowy, dający znaczne powiększenie widoku na wprost. Po drugiej stronie wielkiego zamka 75 mm armaty i sprzężonego z nią maszynowego Browninga, siedział Tommy. Miał zdecydowanie więcej miejsca niż ja. Ja nie musiałem się poruszać. On musiał. W każdej chwili był gotów oderwać się od radia, wybrać i załadować kolejny nabój.”

Wieża „Shermana” – widok ze stanowiska celowniczego. For. www.theshermantank.com.

Jako ostatni do wieży wchodził dowódca. Mógł w niej stać na podłodze kosza, albo siedzieć na odchylanym krzesełku, będąc wówczas praktycznie na karku celowniczego – co skądinąd często wykorzystywano do podkreślania lub zastępowania poleceń… kopnięciami. Obsada wieży nie mogła narzekać na nadmiar przestrzeni ani wygód, ale najgorsza była świadomość uwięzienia – i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ów pojedynczy właz w stropie oznaczał, że w przypadku śmierci lub poważnego zranienia dowódcy, celowniczy i ładowniczy mieli marne szanse na ratunek, zwłaszcza w razie pożaru. A „Shermany” słynęły z łatwopalności…

Pozostałych dwóch członków załogi siedziało z przodu kadłuba przed koszem wieży. Kierowca po lewej stronie, a jego pomocnik, obsługujący także kadłubowy karabin maszynowy, po prawej. W ich przypadku kwestia ewakuacji wyglądała nieco lepiej, jako że każdy z nich miał do dyspozycji indywidualny niewielki właz nad głową. Niemniej, też mieli ciasno – między nimi przechodził wał napędowy oraz solidny blok skrzyni biegów i układu przeniesienia napędu („Sherman” miał silnik z tyłu, ale napędzane były koła przednie). Przed siedzeniem kierowcy znajdowały się dwie spore dźwignie sterujące, dźwignia zmiany biegów i pedały gazu oraz sprzęgła. Pomocnik miał odrobinę więcej miejsca, gdyż musiał obsługiwać przedni karabin maszynowy i uzupełniać amunicję do niego. Po bokach kadłuba, tuż za kierowcą i pomocnikiem, znajdowały się uchwyty na kolejne kilkadziesiąt nabojów armatnich (w „Shermanach Firefly”, mających załogę tylko czteroosobową, na miejscu pomocnika znajdował się jeszcze jeden, dodatkowy magazyn nabojów do siedemnastofuntowego działa).

Teraz jednak załogi dopinały wszystko na ostatni guzik i z podekscytowaniem, ale i zrozumiałym niepokojem, oczekiwały świtu. Pewne obawy budziła zwłaszcza możliwość spotkania osławionych „Tygrysów”. Respekt budziły także niemieckie działa przeciwpancerne. Nie obawiano się tylko Luftwaffe, praktycznie przepędzonej z nieba nad Normandią.
Ani dowódcy dywizji pancernych, ani czołgiści nie wiedzieli, że tuż przed bitwą generał Dempsey w gronie sztabowców oznajmił: „liczę się ze stratą 200 – 300 czołgów, bylebyśmy tylko przełamali front”.

Co do strat, to jego przewidywania miały spełnić się z nawiązką…

cdn.

    TeddyBear

____________________________________________________________________________________________________________

Wszystkie zdjęcia (o ile nie opisano inaczej) pochodzą z kolekcji Imperial War Museum.

 

[mailerlite_form form_id=4]

 

Podziel się tym artykułem!

Jedna odpowiedź do “Kryptonim „Goodwood” cz. 1”

Dodaj komentarz

Uwaga! Komentarze nie są publikowane automatycznie! Twój komentarz będzie widoczny po zatwierdzeniu przez moderatora