Zbieranie rzadkich woluminów często kojarzone jest z wielkimi pieniędzmi, skrytymi inwestorami lub tajemniczymi kolekcjonerami w ogóle. Czy tak jest rzeczywiście? Przy okazji pojawienia się na rynku antykwarycznym bardzo rzadkiej pozycji, podnoszone są dyskusje o celowości ich prywatnego posiadania w naszym, zubożałym w zabytki tego rodzaju kraju. Jak bardzo ważnym dla zmiany myślenia o posiadaniu książek w ogóle stał się zakup pierwodruku Trenów Jana z Czarnolasu, wie ich były już właściciel, uznany twórca współczesnej literatury polskiej, Waldemar Łysiak.
Zbieracz, o wiele mniej wartościowych finansowo pozycji, którym jest także stawia je na równi z najważniejszymi bibliofilskimi wydaniami, znajdującymi się w kolekcjach tak instytucji jak i prywatnych. Oddając najpierw głos pisarzowi, poznamy jego ciekawe opinie na ten temat. Oto wybrane cytaty rozmowy z pisarzem, do niedawna właścicielem jedynego pierwodruku „Trenów” Kochanowskiego, która miała miejsce z okazji premiery jego książki „Empireum” :
(…) M.W. – Pańska najnowsza książka nosi tytuł „Patriotyczne Empireum
Bibliofilstwa czyli przewodnik po terenach łowieckich Bibliofilandii
tudzież sąsiednich mocarstw”.
Bibliofilstwo to chyba takie najmniej groźne „filstwo”, przynajmniej dla
osób trzecich, bo dla samego bibliofila i dla jego najbliższych może być
jednak czymś groźnym.
W książce można znaleźć, między innymi portret zabiedzonego bibliofila,
który wszystkie pieniądze swoje, wszystkie oszczędności wydał właśnie na
książki.
W.Ł. – Proszę Panią, tam jest takie zdanie, w którym ja mówiłem, że
wszyscy bibliofile oszukują swoje żony. Wszyscy. Ja daję głowę, nawet ten,
który by z krucyfiksem i Biblią w ręku ukląkł i przysiągł, że on nie
oszukuje – jako ten jedyny wyjątek – ja mu nie uwierzę, ponieważ znam to
środowisko od kilkudziesięciu lat. Sam grzeszyłem w podobny sposób. Każdy
bibliofil ukrywa przed żoną autentyczną wysokość wydatków na swoje zbiory.
To jest ta maxima culpa domowa, ten główny grzech domowy bibliofilów.
Natomiast te moje żarty, no wie Pani, znane są przypadki z historii
wielkich, znanych bibliofilów, którzy doszli do totalnej nędzy. Chociażby
biskup Załuski, ten od biblioteki Załuskich, legenda, legenda polskiej
kultury, legenda polskich bibliofilów, et cetera. Ten człowiek – o czym ja
piszę tam, cytując świadectwa historyczne – głodził się na śmierć nieomal,
żeby oszczędzić jeszcze jeden grosz na jakiś ciekawy bibliofilski zakup.
M.W. – Ba, niektórzy się do zbrodni posuwali.
W.Ł. – Zgadza się. Ja takie przypadki opisuję. Zbrodnie, morderstwa z
przyczyn bibliofilskich to nie jest, niestety, w historii bibliofilstwa
rzadkość.
M.W. – Dla kogo jest zatem ta książka? Pan pisze, że nie dla tych, którzy
o bibliofilstwie wiedzą już wszystko.
W.Ł. – No, powiedzmy sobie, że o bibliofilstwie… Wie Pani, zbyt intymnie
znam to środowisko w Polsce, właściwie w Europie, no ale mówmy o Polsce.
Powiem Pani, że tak naprawdę wszystko w bibliofilstwie… Zacznijmy od
tego, że nikt nie wie, nikt nie będzie wiedział (…) to nie o to chodzi. Po prostu
jest niemożliwe, jedno, dwa, pięć żyć nie starczy, żeby dowiedzieć się
wszystkiego o bibliofilstwie. Tak, że ja wyraźnie piszę, że każdy
bibliofil do śmierci uczy się tego, wchodzi jakby w coraz głębsze czy
coraz wyższe poziomy tej znajomości, ale tak odchodząc już od tego, że
nikt nic i nigdy nie będzie wiedział wszystkiego o tajnikach książek, o
tajnikach zbieractwa, et cetera, to w dzisiejszej Polsce, znając to
środowisko co do jednego człowieka, mógłbym wskazać nie więcej niż pięć
osób – no chyba nawet przesadziłem – które mają, powiedzmy, ogromną
wiedzę, wiedzę taką oszałamiającą. Natomiast – bibliofilów jest bardzo
dużo, oczywiście – ale ta intymna wiedza jest niczym ten czarny pas w judo
czy kung-fu, nie wiem. To jest zarezerwowane dosłownie dla paru osób. Ja,
dla tych paru osób, przypuszczam, że tu odkryć wielkich w tej książce nie
będzie, natomiast dla całej rzeszy bibliofilów odkryć, o których nie
wiedzą, mnóstwo rzeczy, o których nie wiedzą. Ale wyraźnie powiedziałem,
że ja – bardziej niż dla znawców – napisałem tę książkę dla adeptów, dla
ludzi, których – pokazując różne, tutaj bardzo cenne często obiekty –
ludzi, których chciałbym zainteresować jak bibliofilstwo, przy wszystkich
swoich grzechach, czy grzeszkach raczej, jest dość ciekawą i dość fajną
formą spędzania życia, bo życie chyba nie powinno polegać tylko na
wegetacji fizjologicznej, przez co rozumiem wszystko od garmażerii po seks
i tak dalej. Są jeszcze jakieś inne formy zainteresowań i jedną z nich –
wydaje mi się, że bardzo fajną – jest bibliofilstwo…
M.W. – Krótko mówiąc jest to…
W.Ł. – Pod warunkiem, że ma się duże pieniądze.
M.W. – No właśnie, to jest książka dla osób bardzo bogatych, jak mniemam.
Pan na jednorazowy…
W.Ł. – (…) No wie Pani, nie musi. Bibliofil akurat…
Ja, który posiadam ogromny księgozbiór i to rzeczy bezcennych, takich
których nie mają nawet biblioteki, Narodowa czy Jagiellonka, a czasem są
to… Mam pewne rzeczy, które są jedynymi egzemplarzami na świecie…
M.W. – Jak pierwodruk „Trenów”.
W.Ł. – Tak. Tak, ale nie tylko. A chociażby herbarz Niesieckiego. To jest
jedyny taki egzemplarz na świecie zidentyfikowany. Z takich rzeczy mam
sporo, ale ten poziom, ten już najwyższy poziom, olimpijski – to nie
znaczy… Ja na przykład udowadniam tutaj taką tezę, choć heretycką dla
wielu bibliofilów, że kolekcja książek dziewczęcych, to jest literatura
międzywojenna, między I a II Wojną Światową, książki tak zwane lub
określone „dla dorastających panienek”. I one często w podtytule mają
opis: „dla dorastających panienek”. I to dość liczne tytuły: „Pollyanna”,
„Ania z Zielonego Wzgórza”, „Dorotka” i tak dalej, i tak dalej (cztery
okładki nawet pokazuję). I postawiłem tezę, że kolekcja takich książek,
którą zebrałem dla swojej córki, jest cenniejsza, niż każdy zbiór
starodruków. Ponieważ większość nawet najcenniejszych starodruków…
Przykładowo: ja posiadam pierwodruk „Bogurodzicy”, czyli pierwszego
polskiego hymnu. On został wydrukowany po raz pierwszy w 1506 roku w tak
zwanym „Statucie Łaskiego”, to jest niebywała… W rękach prywatnych
znajdują się tylko dwa egzemplarze. W ogóle przetrwało dwadzieścia sześć,
chyba, egzemplarzy, z czego dwadzieścia cztery w bibliotekach, i to
praktycznie są zniszczone, połowę kartek mają kserowane, et cetera, dwa w
rękach prywatnych. Jest to niebywała rzadkość. Otóż ja twierdzę, że to
jest mniejsza rzadkość, bo jest dwadzieścia sześć egzemplarzy, od takich
książek, tych dziewczęcych, które zachowały się w dwóch, trzech, czterech
egzemplarzach. Po prostu: zostały zaczytane na śmierć. No. Skasowane,
można powiedzieć, całonakładowo! W związku z tym, dosłownie, postawiłbym
taką tezę heretycką, że ten zbiorek literatury dziewczęcej z międzywojnia
jest cenniejszy od jakiegokolwiek zbioru starodruków!
M.W. – No i teraz będą o Panu mówić po wydaniu tej książki „heretyk”…
W.Ł. – Nie odpowiedziałem Pani na… Bo ten olimpijski poziom,
zarezerwowany dla bardzo niewielu ludzi wcale nie znaczy, że ktoś, kto
zbiera rzeczy z piętnastego wieku, że to on jest tylko bibliofil. Są różne
poziomy, także finansowe, można prześliczne zbiorki, nie wiem, dawnych
wydań poezji dziewiętnastowiecznej, dwudziestowiecznej, et cetera,
stworzyć na poziomie rzeczy, które kupuje się za 30 złotych, tylko trzeba
je wyniuchać, wychodzić w antykwariacie. Czyli, wie Pani, bibliofil z
ogromnymi pieniędzmi i ogromnym domem, w którym może to pomieścić to wcale
nie jest jakby automatycznie król bibliofili. Można być skromną myszką,
mieć kawalerkę i dwie tylko biblioteczki, i zebrać druczki, o, takie,
które, no śmietki, 20-30 złotych, ale rzadkie, ale smaczne, z minionych
epok. I to też jest rasowy bibliofil, wspaniały, przed którym ja zdejmę
kapelusz. I nie będę się wynosił nad niego, że „ja jestem od ciebie
lepszy”. Nie jestem lepszy. Jesteśmy równi sobie.
M.W. – Od czasu do czasu wspomina Pan w swojej książce, że bibliofil może
mieć „radochę”. Jaka była Pana największa radocha bibliofilska?
W.Ł. – Tutaj odpowiedź jest prosta, bo to jest ewidentnie odnalezienie,
odkrycie jedynego egzemplarza istniejącego pierwodruku „Trenów”, w
sytuacji, gdy nauka polska od dawna twierdziła, że żaden już egzemplarz
nie istnieje.
Ja tu mam tylko jedną uwagę, że my cały czas rozmawiamy o bibliofilstwie,
co może jakby oszukać słuchających nas tu, że książka jest poświęcona
bibliofilstwu, czyli zbieractwu, czyli gromadzeniu książek i w związku
tym, no na przykład dla mnie – ktoś może powiedzieć – książka może być
nieciekawa, ja się nie interesuję zbieractwem, starociami.
Otóż książka w ogóle nie jest o tym.
M.W. – A o czym?
W.Ł. – A to już mówię. Kluczem w tym podtytule jest, znaczy w tym
„Patriotyczne Empireum Bibliofilstwa” – kluczem jest „patriotyczny”. To
co… taki pobieżny przegląd, jeśli się, ot tak, przerzuci, no to widzi
się różne obiekty, książki, meble, ceramikę, et cetera. Ale to są tylko
ilustracje do tekstu. Natomiast są tam niesłychanie ważne teksty nie
mające właściwie z bibliofilstwem nic wspólnego, tylko z patriotyzmem:
Kresy, Piłsudski, et cetera, et cetera, rzeczy, które, sądzę, że będziecie
Państwo czytać z wypiekami.
Więc powiadam: ten cały sztafaż ilustracyjny jest w jakimś sensie mylący.
Bibliofilstwo tu jest tylko pewną bazą, wyjściem, czy pewnym imaginarium
ikonograficznym, ilustracyjnym. Natomiast ja tam roztrząsam, często
sensacyjne, rzeczy związane z fałszerstwami dzieł sztuki, związane z
paszkwilami, które przewróciły świat w XX wieku, takimi jak „Protokoły
Mędrców Syjonu”. Cały rozdział jest temu poświęcony. Takim jak, zupełnie
nieznana rzecz a niesłychanie ważna dla naszego… dla naszych walk o
niepodległość (to nie tylko powstania, choć jest mowa o powstaniach), ale
na przykład tak zwane „tajne lwowskie druki” dziewiętnastego wieku, o
które było gigantyczne śledztwo kryminalno-policyjno-sądowe w
dziewiętnastym wieku. To są pasjonujące historie.(…)
M.W. – Zanim… na zakończenie tylko jeszcze, chciałabym Pana zapytać, bo
pewnie trudno będzie znaleźć taką informację, czy rozstrzygnęła się sprawa
przekazania pierwodruku „Trenów” Bibliotece Kórnickiej?
W.Ł. – No nie, no… ja cały czas…
M.W. – Pan czekał właśnie do tego roku.
W.Ł. – Nie wiem czy się… nic nie wiem. Ja cały powtarzam i nie
przestanę powtarzać: to nie jest rzecz, którą ja bym chciał zostawić w
testamencie czy w spadku swoim dzieciom, czy swojej rodzinie. Ja to
kupiłem dla narodu polskiego, nazwijmy to. Znowu wiem, że to strasznie
pompatycznie, tromtadracko brzmi i tak dalej, no ale tak muszę powiedzieć,
bo tak prawda tak wygląda. Ja kupiłem dla Państwa (…), jakkolwiek
to zwał, dla biblioteki jakiejś czy coś, no
w każdym razie nie dla siebie. Nie po to, by moje dzieci to przejęły w
spadku, a potem handlowały tym gdzieś. Chcę, żeby to trafiło w ręce
państwa polskiego, do jakiejś godnej biblioteki, gdzie… Z chęcią to
przekażę, tak jak chciałem przekazać, co się nie udało, a co trwało… nie
ma tu sensu mówić o szczegółach – rzecz jest opisana w innej książce
bardzo, bardzo dokładnie.
Ciągle mam nadzieję, że taką bibliotekę znajdę – i najchętniej to byłby
Kórnik właśnie – gdzie aktem notarialnym przekażę wszystkie prawa
własności. Natomiast chcę być dożywotnim de-po-zy-ta-riu-szem, no prosta
sprawa. W momencie mojej śmierci rzecz automatycznie staje się, na
podstawie tego zapisu, prawną własnością Biblioteki Kórnickiej czy innej (…)
W naszym kraju kwoty uzyskiwane za drukowane zabytki nie są zawrotne, tym bardziej respekt budzi cena, jaką zapłacił Łysiak: równowartość 200.000 zł. Jest to najwyższa cena osiągnięta na naszym rynku antykwarycznym. To prawda, że eksponat jest wyjątkowy, przecież to jedyny zachowany egzemplarz pierwszego wydania „Trenów” Jana Kochanowskiego z 1580 roku. Jednakże patrząc z tej właśnie perspektywy, wysoka kwota przestaje nieco szokować i jako zbieracze „różnego kalibru” także my możemy zadać pytanie, czy to aby nie była okazja? Co, idąc tropem Waldemara Łysiaka może się stać wartościowym zbiorem na naszej półce?
Najłatwiej dzisiaj jest pozyskać dzieła z zakresu literatury pięknej, które wydano u schyłku XIX w. do dwudziestolecia międzywojennego włącznie. Dla przykładu, popularne i szybko sprzedawane są pierwsze wydania „Warszawianki” czy „Wesela” Wyspiańskiego, albo oczywiście taki kanon jak ładny egzemplarz „Pana Tadeusza”. Dla odmiany dzieła mniej znanych romantyków, pozytywistów i prozaików dwudziestolecia wciąż dość długo czekają w kolejce na nowy dom. Osobną grupę stanowi literatura sensacyjna i przygodowa z pasją poszukiwana przez sporą grupę miłośników wydań Verne’a, Zevaco czy Marczyńskiego. Nawet zaczytane czy uszkodzone egzemplarze dość szybko wędrują do nowych księgozbiorów. Niedostatek dzieł wysokiej klasy w polskich antykwariatach spowodowany został powstaniami, wojnami i historią najnowszą, które to sprawiły, iż wiele księgozbiorów zostało po prostu zniszczonych. Różnice wyceny nadal są powodem, dla którego najciekawsze obiekty wciąż wędrują za zachodnią granicę. Legalnie lub nie. Ten sam czynnik sprawia, że bardzo niewiele wydawnictw przyjeżdża do kraju. Wyjątkiem są mapy, widoki miast polskich, czasami grafika. Na pniu kupowane są wszelkie dawne publikacje dotyczące łowiectwa, tomiki poetyckie awangardy literackiej dwudziestolecia, dokumenty opatrzone pieczęcią i odręcznym podpisem króla. Poszukiwane są stare widoki Warszawy, dziewiętnastowieczna literatura tatrzańska i książki znanych pisarzy z odręczną dedykacją. Niestety, takie obiekty coraz trudniej zdobyć, mimo że ceny na nie wciąż zwyżkują.
Tymczasem można wskazać pozycje godne zainteresowania ale chyba wciąż pomijane przez zbieraczy. Do takich mało popularnych działów należy literatura polskiego pozytywizmu. Nikt nie pyta o pierwsze wydania „Lalki”, „Krzyżaków” i „Syzyfowych prac”. Można przypuszczać, że w niedługim czasie ktoś mógłby zebrać całkiem pokaźną kolekcję pierwodruków ważnych dla naszej literatury tekstów, nie narażając przy tym budżetu domowego na ruinę. Oryginalne wydawnictwa ilustrowane przez Wyspiańskiego, Okunia czy Dębickiego wciąż można kupić za 30-50 złotych. Tym samym, wobec malejącej ilości wydawnictw przedwojennych zarówno antykwariusze, jak ich klienci coraz łaskawszym okiem spoglądają na książki wydane po 1945 roku. Oto w naszym kraju istnieje już bardzo duża, ciekawa kolekcja literatury pięknej pochodzącej z lat 60. i 70. Tą ciekawą bibliotekę tworzą np. pierwsze wydania „Tomka” A. Szklarskiego, tomy opowiadań S. Mrożka, kolejne części „Ani”, a nawet „Dzień Szakala” F. Forsytha. Bardzo ważne wydaje się to, iż książki są w doskonałej formie. Są to egzemplarze zachowane niemalże idealnie. Ten imponujący zbiór został zgromadzony w ciągu raptem kilku lat. Kolejne egzemplarze kosztowały jedynie od… kilku do dwudziestu kilku złotych. W całkiem niedalekiej przyszłości, na pewno warte będą dużo więcej. Można podeprzeć się tutaj przykładem, który jak zwykle pochodzi z zachodu. Londyńskie Sotheby’s od ładnych paru lat sprzedaje np. pierwsze wydania książek A. Christie, G. Orwella, J.R. Tolkiena, I. Fleminga, M. Mitchell, V. Nabokova, i wielu innych pisarzy współczesnych. Szacunkowa wycena waha się od kilkuset do kilku tysięcy funtów. Kończąc listę, dodajmy, iż zestaw czterech pierwszych tomów „Harrego Pottera” J.K. Rowling z lat 1997-2000, opatrzony podpisem autorki sprzedano za 11 tys. funtów. Okazuje się że na zachodzie data wydania książki ma całkiem drugorzędne znaczenie. Oznacza to, że tak naprawdę także w naszym kraju wiele osób stać na zakupy i tworzenie wartościowych zbiorów bibliofilskich. Treny Jana Kochanowskiego, zakupione przez pisarza, znajdują się obecnie w Bibliotece Kórnickiej.
redakcja MyViMu
Cytaty pochodzą z nieautoryzowanej rozmowy zarejestrowanej w czasie konferencji prasowej przez Arkadiusza Mroczka i Łukasza Sikorę w 2003 r., członków „Internetowego klubu miłośników twórczości Waldemara Łysiaka”
Podziel się tym artykułem!