Kiedy miałem trzynaście lat, jednym z moich ulubionych zajęć było grzebanie w śmieciach. Ach, ale co to były za śmieci! Na przykład razu pewnego, w czasie wakacji, snułem się po poniemieckim przypałacowym parku próbując znaleźć jakiś skarb. Niestety, park był od roku 1945 traktowany przez nowych mieszkańców wsi jak wysypisko śmieci, więc można było w nim trafić głównie na puste butelki, stare szmaty, pokruszone cegły. A jednak znalazłem swój skarb – najprawdziwszą szablę! To było tak dawno temu, że dziś pamiętam już tylko tyle, że była ciężka, raczej mało ozdobna i tylko trochę zardzewiała. Znalazłem ją w miejscu, które wcześniej mijałem setki razy, kilka metrów od parkowej ścieżki. Rękojeść szabli wraz z fragmentem jelca wystawała ze sterty jakichś liści, czy gałęzi. Czemu, przechodząc tamtędy wielokrotnie, nie zauważyłem jej wcześniej? Czemu ktokolwiek inny z naszej wsi jej nie zauważył?
Cieszyłem się nią przez tydzień, może dwa. Później dowiedział się o niej sąsiad i namówił na sprzedaż. Zapłatą miała być sprawna, ośmiomilimetrowa radziecka kamera filmowa. Nigdy jej nie dostałem, a szabli też już więcej nie zobaczyłem. Jedyne, co udało mi się uzyskać po poskarżeniu się dorosłym na oszusta, to jakiś żałosny banknot, za który mogłem sobie kupić co najwyżej kilka książek. Byłem rozżalony, ale nie porzuciłem swoich śmietniskowych poszukiwań…
Kilka lat temu niedzielny spacer zaprowadził mnie w okolicę zabudowaną przedwojennymi domami. Przed jednym z nich stał kontener wypełniony budowlanym gruzem i jakimiś rupieciami. Już przy pierwszym spojrzeniu dostrzegłem, że to, co uznano za śmieci wygląda na starsze ode mnie. Zatem, nie zważając zbytnio na nieskalaną czystość swojego odświętnego stroju, nie oglądając się na zdegustowane miny przechodniów ciągnących z sumy na niedzielny rosół, wlazłem do kontenera. Do nocy miałem czekać, by wrócić z latarką i pogrzebaczem?!
Spędziłem w metalowej skrzyni chyba z kwadrans, bo kontener był duży i przedmiotów do przejrzenia sporo. I kiedy już myślałem, że opuściła mnie moja lumpenproletariacka intuicja, znalazłem! Kilka przedwojennych książek i… kartonik z charakterystyczną żółtą naklejką i liternictwem układającym się w jakże bliski memu sercu napis – Kodak. Dokładniejsze oględziny znalezisk odłożyłem na czas po powrocie do domu. Spacer uznałem za zakończony i zaczęło mi się spieszyć, by rozłożyć zdobycze na stole.
W łazience oczyściłem delikatnie z brudu i kurzu kartonik z lekko poszarpaną naklejką, na której odczytałem napis „Entwickeln bis:, co tłumaczy się jako „Wywołać do:”. Obok przystawiono niemiecki stempel datownikowy: „März 1953”. Jakim cudem sześćdziesięcioletnie pudełko pełne filmów Kodaka przetrwało tyle lat nienaruszone?! Drżącymi z emocji rękoma wysypałem jego zawartość na stół – pięknie zachowane żółciutkie pudełeczka! Wszystkie pełne! Stałem się właścicielem pięknego zastawu czarno-białych filmów wyprodukowanych na początku lat 50. XX wieku.


Z napisów na pudełkach udało się wyczytać, że filmy wytworzono z fabryce Kodaka w Berlinie. Szybciutko otworzyłem mapę i znalazłem miejsce, gdzie istniało to przedsiębiorstwo – dzielnica Köpenick, tuż nad brzegami jednej z odnóg Szprewy. No tak – dostęp do wody jest kluczowy dla przemysłu chemicznego, do którego zalicza się produkcję filmów fotograficznych. Ale zaraz, przecież ta część miasta w 1945 roku znalazła się w… radzieckiej strefie okupacyjnej! I tu rozległ się w mojej głowie alarmowy dzwonek – jak to możliwe, żeby kapitalistyczne, a w dodatku amerykańskie, zakłady mogły działać w komunistycznej strefie okupacyjnej? I to w latach pięćdziesiątych, gdy toczyła się już zimna wojna. Coś tu nie gra!

Na mapie współczesnego Berlina zaznaczono flagą umiejscowienie fabryki Kodaka przy Friedrichshagener Strasse 9. Wewnątrz lupki umieszczono powiększenie tego rejonu z jasnoczerwonym zaznaczeniem obszaru zajmowanego niegdyś przez amerykańską firmę.
Na szczęście dla mojego błyskawicznie przeprowadzonego śledztwa wiele dokumentów związanych z zakładami Kodaka można znaleźć w internecie. Dzięki nim dowiedziałem się, że berlińska siedziba Kodaka powstała w namierzonym miejscu w 1927 roku. Właśnie wtedy Amerykanie kupili teren i przemysłowe budynki od popadającego w długi niemieckiego przedsiębiorstwa Glanzfilm AG produkującego filmy kinematograficzne. Był to ważny krok w rywalizacji z europejskim konkurentem Amerykanów – firmą Agfa. Kolejnym krokiem był drugi zakup Kodaka – w 1931 r. przejęli stuttgarcką fabryczkę aparatów fotograficznych należącą do dr. Augusta Nagela. Tam właśnie zaczęto później produkować aparaty Kodak Retina, do których przeznaczone były kodakowskie kasetki, o których wspomniano w opisie znalezionych przeze mnie filmów. Ale historia zakładu w Stuttgarcie to już materiał na zupełnie inną opowieść – wracamy więc do Berlina.
W związku z prężnym rozwojem kinematografii oraz fotografii zarówno zawodowej, jak i amatorskiej, w okresie międzywojennym zakłady Kodaka prosperowały bardzo dobrze. Nawet w trudnym okresie wielkiego kryzysu ekonomicznego filmy Kodaka znajdowały zbyt. A potem zaczęła się II wojna światowa, w której Amerykanie i Niemcy znaleźli się (w 1941 r.) po przeciwnych stronach barykady. Władze III Rzeszy zadecydowały o przejęciu zakładów należących do przedsiębiorców pochodzących z państw wrogich wobec Niemiec. I taki właśnie los spotkał berlińską fabrykę Kodaka. W 1945 roku, krótko po zakończeniu działań wojennych, zgodnie z postanowieniami przywódców zwycięskich mocarstw podjętymi na konferencji w Poczdamie, całe Niemcy i Berlin podzielono na cztery strefy okupacyjne. Związkowi Radzieckiemu przypadła wschodnia część kraju i wschodnie dzielnice Berlina, w tym Köpenick. Sowiecka administracja okupacyjna szybko doprowadziła do wznowienia produkcji w fabryce Kodaka i bezprawnie posługując się prestiżową amerykańską marką czerpała z tego zyski. Na cyniczny żart zakrawa umieszczenie na pudełkach filmów, które znalazłem, napisu: WARENZECIHEN GESETZTLICH GESCHÜTZT – „znak towarowy prawnie (ustawowo) chroniony”. Adwokaci amerykańskiej firmy przez kilka lat domagali się zwrotu majątku przejętego przez radziecką administrację, próbowali dochodzić również wspomnianych wyżej praw. Jak widać z mojego znaleziska, jeszcze w roku 1953 Sowieci nic sobie z tego nie robili i kontynuowali produkcję, aż do roku 1956, w którym przekazali zakłady Kodaka władzom Niemieckiej Republiki Demokratycznej, komunistycznego państwa utworzonego w 1949 roku z radzieckiej strefy okupacyjnej. Te zaś zadecydowały, że berlińska fabryka Kodaka zostanie przekształcona w przedsiębiorstwo państwowe funkcjonujące odtąd pod nazwą VEB (Volkseigenen Betrieb) Fotochemische Werke Berlin. Profil produkcji nie został zmieniony, więc nadal wytwarzano tu filmy fotograficzne, błony rentgenowskie, papiery światłoczułe i chemię fotograficzną. Nowi zarządcy zrezygnowali wreszcie z umieszczania nazwy „Kodak” na swoich produktach.
W ramach komunistycznej centralizacji produkcji Fotochemische Werke Berlin połączono z kilkoma innymi fabrykami, między innymi zakładami Agfy w Wolfen. W ten sposób powstał państwowy koncern fotochemiczny ORWO. A kiedy komunizm upadł i Niemcy zostały zjednoczone, firmy zachodnioeuropejskie i amerykańskie znów zaczęły walczyć o zwrot swoich znacjonalizowanych majątków. Kodakowi udało się odzyskać berlińską fabrykę dopiero w roku 1992. Przez jakiś czas nowi-starzy właściciele fabryki kontynuowali ograniczoną produkcję w kilku budynkach – wytwarzali tu jednak już niemal wyłącznie klisze rentgenowskie. Rozwój technologii cyfrowej w fotografii i filmie, a także nieudane inwestycje Kodaka, m.in. w branży farmaceutycznej, sprawiły, że firma zaczęła podupadać.
Kiedy już poznałem nieco historię miejsca, w którym powstały filmy uratowane przeze mnie ze śmietnika, postanowiłem czym prędzej odwiedzić Friedrichshagener Strasse 9. I powiem Wam, że zastałem tam kawał historii – kilkanaście różnorodnych budynków fabrycznych rozproszonych na 37 tysiącach metrów kwadratowych! Większość zabudowań z czerwonej cegły pochodzi z okresu międzywojennego i powstała w latach 20. XX wieku według projektu Ferdinanda Flakowskiego. Tylko w dwóch z nich coś się jeszcze działo – pomieszczenia biurowe wynajęto kilkunastu firmom, funkcjonował tu również dzielnicowy teatr. A coś, co miałoby związek z fotografią? Owszem, wciąż jeszcze trzymała się i produkowała rentgenowskie błony firma X-Ray Retina. To jednak, jak mi się zdaje, łabędzi śpiew fotografii w tym historycznym miejscu. W szczytowym momencie rozwoju Fotochemische Werke Berlin zatrudniały ok 1400 osób, zaś w X-Ray Retina pracowało ich, w czasie mojej wizyty w Berlinie, mniej niż trzydzieści… Zauważyłem, że w kilku innych budynkach kompleksu prowadzono prace remontowo-adaptacyjne. Z tablic informacyjnych i rozmów z kilkoma robotnikami dowiedziałem się, że firma deweloperska Estavis we współpracy z konserwatorem zabytków przebudowuje fabryczne hale i biura w ekskluzywne lofty. Zauważyłem też dwa budynki wielkopłytowe z lat 70. Te były już bardzo zaniedbane i zdewastowane. Na pierwszy rzut oka widać, że miejscowi złomiarze i wandale często je odwiedzają. Mimo formalnego zakazu, udało mi się wejść do obu. Jeśli chcecie się dowiedzieć, czy w ich wnętrzach zostały jeszcze jakieś ślady produkcji fotograficznej z minionych lat, zajrzyjcie do mojej kolejnej notki. Będą też zdjęcia.




Krzysztof Eszet
Krzysztof Eszet – z wykształcenia historyk, z pasji pisarz, bloger, fotograf. Laureat licznych konkursów zarówno literackich jak i fotograficznych. Miłośnik starych fotografii i tradycyjnych technik fotograficznych. Opowieści o nich przygotował specjalnie dla MyViMu.
Podziel się tym artykułem!